Выбрать главу

Martinez nic nie wiedział o dowódcy Jarlacie i wolałby w ogóle nie wiedzieć o jego istnieniu. Jarlath zastąpił Dowódcę Floty Enderby’ego i jutro Martinez musi usunąć z kołnierzyka czerwone sztabowe naszywki — oznakę, że jest wyższym oficerem.

Za żałobnikami floty szły biało-niebieskie oddziały Służby Eksploracji, dalej czarno-złoty Legion Prawomyślności — tylko oni nie mieli na sobie żałobnych strojów, co symbolizowało fakt, że nawet pogrzeb nie przerwał ich nieustannego tropienia wrogów Praxis.

Dalej sunęły ciała tych, którzy postanowili ruszyć w śmiertelną podróż za Wielkim Panem, przede wszystkim lady senior Konwokacji, najwyższej rangą osoby imperium niepochodzącej z Shaa. Jej katafalk przesuwał się powoli, wiatr rozwiewał mizerne pierzaste włosy na czubku ciała o pustych kościach. Za lady jechały mary urzędników cywilnych wysokiej rangi. Każdy z nich zażył dużą dawkę trucizny i prawdopodobnie zmarł w otoczeniu lojalnych członków rodziny, ceremonialnie wokół niego skupionych, po to, by się upewnić, że nadszedł koniec, lub by wlać mu w gardło truciznę, gdyby się opierał.

Po raz pierwszy w życiu Martinez myślał z ulgą o tym, że jego klan nie należy do warstw najwyższych. Coś mu mówiło, że gdyby od jego rodziny oczekiwano poświęcenia jednego z jej członków, puchar wręczono by właśnie jemu. Brat Roland, prawdopodobny dziedzic Laredo, był osobą zbyt ważną, by umierać; siostry na ogół tworzyły jednolity front wobec wszelkich przeciwności losu; rada rodziny zapewne doszłaby do wniosku, że najmniej cenny jest nieszczęsny Gareth, bezużytecznie zatrudniony we flocie, bez szans, by pomóc innym członkom klanu w realizacji planów.

Z ponurych myśli wyrwał go widok znajomego: P.J. Ngeni cały w bieli kroczył z niezwykle uroczystą miną na bezbarwnej twarzy. Wraz z innymi Ngenimi maszerował za marami członka ich klanu — starszego mężczyzny z dostojnym białym wąsem, w mundurze emerytowanego wyższego urzędnika służby cywilnej. Wydawało się dziwne, że Ngeni poświęcili tego człowieka, a oszczędzili Pierre’a J.

Pobyt P.J. i Sempronii w ogrodzie pałacu Shelleyów zakończył się z pewnością większym sukcesem niż przejażdżka Martineza i Suli. Teraz Martinez musiał go traktować jak przyszłego szwagra. Gdyby nie wiedział, że to wszystko blaga, czułby się głęboko urażony, ale w obecnej sytuacji zachowywał się w stosunku do niego niemal uprzejmie.

Czego nie można powiedzieć o Sempronii, która trzymała swego narzeczonego na dystans. Co sobie myślał P.J., zaręczony z dziewczyną, która robiła wszystko, by go unikać? Do uszu Martineza nie dotarła dotychczas jego opinia.

Za katafalkami służby cywilnej sunęły mary floty. Dowódca Enderby, pozbawiony ostrej surowości, charakteryzującej go za życia, po śmierci był skurczony i posępny. Martinez poczuł przypływ smutku.

Powinien był posłuchać mojej rady, pomyślał Martinez.

Córka Enderby’ego, schludna, w biało-brązowej szacie służby cywilnej, zeszła z miejsca obok Martineza i kroczyła za marami ojca, trzymając za rękę swą dziewięcio-, dziesięcioletnią córeczkę.

Osławionej żony nigdzie nie było widać.

— Oddział wystąp! — zawołał starszy kapitan z prawej strony Martineza. Martinez wystąpił wraz z innymi członkami rodziny i personelem Enderby’ego. Ta mała formacja — oficjalna rodzina nieboszczyka — zatoczyła niewielki łuk i ustawiła się w procesji za córką i wnuczką dowódcy, jego głównymi żałobnicami.

Inne oddziały włączyły się do procesji. Martinez dostrzegł kadeta Foote’a. Rodzina Foote’a poświęciła więc jednego ze swoich dla chwały klanu. A jednak podniosłość tego zdarzenia nie uładziła niesfornego kosmyka kadeta.

Martinez cieszył się, że wreszcie idzie, choć wszystko odbywało się w tempie lodowca. Nie pozwolono mu na naturalny krok — lodowcowa powaga pochodu nakazywała zawiesić stopę w powietrzu na jedną czy dwie sekundy i dopiero potem postawić ją na ziemi. Wyglansowane oficerki wyglądały olśniewająco i romantycznie, ale obutą nogę trudno było utrzymać w górze. Pozostałe części munduru też miały swoje wady. Gdy procesja mijała łuki między stojącymi przy ulicy pałacami, wiatr targał wysokim kapeluszem Martineza, a peleryna idącej obok osoby smagała go w twarz.

Martinez zmrużył oczy i poprawił kapelusz; kapitan, maszerujący przy nim z prawej strony, spojrzał na niego koso. Przy każdym kroku pochwa zakrzywionego noża obijała się Martinezowi o prawe udo. Oddziały kadetów stały wzdłuż drogi, pilnowały porządku. Martinez odruchowo szukał wzrokiem jasnych włosów i błyszczących oczu kadet Suli. Nie dostrzegł jej i zganił się za to wypatrywanie.

Ciągle pamiętał, jak się rozzłościł, gdy nagle go opuściła i został w łódce sam jak idiota. Nastrój mu się nie poprawił, gdy po powrocie do domu zobaczył przygotowaną przez Alikhana zimną kolację dla dwojga — idąc spać, bezceremonialnie wepchnął ją do lodówki.

Do rana jego złość przeszła w rozdrażnienie, a potem jeszcze bardziej zblakła, gdy otrzymał od Suli wiadomość, napisaną na kompnotesie równym odręcznym pismem i wysłaną bezpośrednio, bez uprzedniej rejestracji na wideo. Prawdopodobnie Sula czuła się niezręcznie, nie chciała, by Martinez ją oglądał choćby na ekranie.

„To całkowicie moja wina”, pisała. „Nie nadaję się do towarzystwa ani ludzi, ani zwierząt, więc resztę urlopu zamierzam spędzić z dala od stolicy, przygotowując się do egzaminów”.

Musiało upłynąć jeszcze parę godzin, nim złość na tyle mu minęła, że postanowił odpowiedzieć Suli — jak ona, wysłał wiadomość odręczną, więc chyba było to zaraźliwe — że chętnie z nią porozmawia, gdy tylko ona wyrazi na to ochotę.

Widocznie ochoty nie miała, bo mu nie odpisała. Znalazł pocieszenie u Amandy Taen, która w tym momencie okazała się odświeżająco nieskomplikowana.

Nie widział Suli podczas długiego, powolnego marszu, ale akurat w tym nie było nic dziwnego. W tym czasie wszyscy kadeci, oficerowie, chorążowie i bosmani oraz rekruci mieli służbę, a jedynie mniejszość z nich w Górnym Mieście. W stanie gotowości byli również członkowie Legionu, policja wszystkich formacji i nawet tych kilku pozostałych jeszcze członków Służby Eksploracji. Strzeżono wszystkich miejsc publicznych, a uzbrojone plutony pilnowały końców wind, podwieszonych do pierścienia. Wszyscy byli w najwyższej gotowości do… do czegoś.

Martinez zaczynał rozumieć, o co chodzi: nikt nie wiedział, czego oczekiwać po śmierci ostatniego przedstawiciela władzy, która przez dziesięć tysięcy lat sprawowała niekwestionowane rządy terroru. Przewidywano wybuch paniki i rozpaczliwych działań; masowych samobójstw, zamieszek, powstań. Lord dowódca Enderby i inni starsi oficerowie rozkazali, by w razie potrzeby okręty były gotowe do natychmiastowej interwencji w każdym miejscu imperium.

Martinez przypuszczał, że nic albo prawie nic się nie wydarzy. Owszem, znajdą się histerycy, próbujący popełnić samobójstwo, przeważnie bezskutecznie. Kilku osobników straci nad sobą panowanie, sądząc, że z odejściem ostatniego Shaa życie zmieni się w jarmark. Zapewne istnieli tacy ludzie, ale Martinez nigdy nikogo takiego nie spotkał.

Większość czekała. Na ogół nie zdawano sobie w pełni sprawy, co oznacza śmierć Antycypacji Zwycięstwa.

Potem przypomniał sobie, jak patrzył na mapę systemu wormholi imperium i myślał, że przed Shaa nie ma ucieczki.

Może ja właśnie uciekłem, myślał. Może każdy uciekł. Może jakaś część brzemienia historii została zdjęta wszystkim z barków.