— Uprawiałem szermierkę i pływanie — odparł Martinez. W tych dyscyplinach jego długie ręce i względnie krótkie nogi dawały przewagę.
Przypuszczał, że nie warto teraz wspominać o zdobyciu mistrzostwa szkoły w hiperturnieju — abstrakcyjnej grze pozycyjnej z komputerowo generowanym ustawieniem zawodników. Hiperturniej był przypuszczalnie nieco zbyt intelektualny dla Tarafaha i „Korony”.
— Na „Koronie” uprawiamy futbol — oznajmił Tarafah. Takim samym tonem ktoś mógłby powiedzieć: „W «Legionie Prawomyślności» uprawiamy fanatyzm”, pomyślał Martinez.
— Tak, milordzie. Wszyscy we flocie znają jakość drużyny „Korony”.
Pośredni komplement, pomyślał Martinez. Trzeba zaczynać od małego, potem przesuwać się w górę, aż osiągnie się poziom pochlebstwa właściwy dla swego dowódcy.
Komplement podziałał — dowódca przynajmniej poprosił Martineza, by usiadł. Martinez przysunął sobie krzesło, cały czas obserwując kapitana porucznika z należną atencją.
Tarafah złożył ręce na biurku i nieco się pochylił.
— Nie wierzę, poruczniku, żeby oficer mógł osiągnąć sukces w pojedynkę. Załoga statku to drużyna i sukces jednostki zależy od pozostałych osób.
— Nadzwyczaj słuszna uwaga, milordzie. — Martinez próbował zasugerować, że nigdy przedtem nie słyszał podobnej myśli.
— Dlatego oczekuję, że wszyscy na statku będą się przyczyniać do wspólnego dobra. By „Korona” pod każdym względem wypadała najlepiej: na manewrach, podczas inspekcji i na boisku. Każdy musi wykonywać swoje obowiązki.
— Tak jest, milordzie — powiedział Martinez.
— Dlatego oczekuję, by wszyscy wspierali drużynę. Dzięki drużynie wszyscy wypadamy dobrze. Podobnie: odpucowana boazeria i nieskazitelne podłogi dają wrażenie, że na statku wszystko jest na sto dwa. Rozumie pan?
— Tak, milordzie. W istocie — dodał Martinez — dlatego właśnie chcę bezpośrednio przyczynić się do sukcesu drużyny.
Prawdopodobnie nie nadaję się na zawodnika, ale chyba mógłbym być jednym z trenerów lub menedżerem…
Martinez zamilkł, ujrzawszy dezaprobatę na twarzy Tarafaha.
— Ja osobiście trenuję drużynę i jestem również menedżerem — odparł. — A moim asystentem jest zbrojeniowiec Marcini.
— Rozumiem, milordzie. — Martinez tracił nadzieje związane z tą podróżą. Zagrał ostatnią kartę: — Nawiasem mówiąc, zabieram na pokład tylko jednego ordynansa.
Tarafah aż cofnął się, zaskoczony.
— Chce pan, żeby pierwszy oficer przydzielił panu drugiego służącego?
— Nie, ale pomyślałem, że jeśli z jakichś powodów potrzebowałby pan dodatkowego rezerwowego gracza, może go pan zatrudnić jako mojego drugiego ordynansa.
— Aha. — Tarafah wyraźnie coś sobie kalkulował. — To może się przydać. Zamierzam wygrać Drugie Mistrzostwa Floty w przyszłym roku w Magarii.
Martinez zdziwił się.
— W Magarii? Lecimy aż tak daleko?
— Tak. Zastąpimy „Nieugiętego”, który idzie do remontu. Ma pan sześć dni na załatwienie spraw osobistych i doprowadzenie swojego działu do najwyższego poziomu.
— Tak jest, milordzie.
Tarafah przesunął palcami po podkładce sensorycznej na biurku.
— Skonfigurowałem panu klucz trzeciego porucznika. Proszę. Martinez wziął klucz na elastycznej taśmie. Zapowiada się bardzo długa podróż, pomyślał.
— Wspaniale. Jestem pewien, że pani rodzice byliby dumni.
— Cieszę się, że tak pan myśli — odparła Sula.
— Nalać pani następnego drinka?
— Dziękuję, mam wodę.
Lord Durward Li dolał wody do kieliszka Suli, a sobie brandy.
— Szkoda, że mamy żałobę — powiedział. — Zwykle są tu tłumy gości, ale teraz, niestety, tylko dwudziestu dwóch.
— Dwudziestu dwóch — powtórzyła w zadumie Sula. — Zastanawiam się dlaczego. Shaa zawsze lubili bawić się liczbami pierwszymi.
— Nie zna pani tej historii? Wieki temu, tuż po podboju Tormineli…
Sula popijała wodę, słuchając gadaniny lorda Durwarda.
Po rozstaniu z Martinezem uciekła ze stolicy do górskiego kurortu. Większość turystów chodziła po szlakach lub brała kąpiele w łaźniach, Sula natomiast rzadko opuszczała swój pokój i całe dnie przygotowywała się do egzaminów na stopień porucznika. Gdy miała dość wkuwania, gdy już nie mogła skupić wzroku na ekranie, kładła się na łóżku, zamykała oczy i usiłowała odpocząć. Pod powiekami miała obraz Martineza, stojącego na łodzi z rękoma rozłożonymi w geście rozdrażnienia.
Głupia, głupia! Musi nauczyć się zachowania wśród ludzi.
Przypomniała sobie o zaproszeniach, jakie otrzymała. Może Martinez ma rację, pomyślała. Przyjaciele rodziców mogliby pomóc, a poza tym chyba warto spotykać się nie tylko z osobami, które zna ze służby. Jaki miała wybór? Salonik kadetów z Footem i jego kompanami?
Przesłała usprawiedliwienia, że nie może skorzystać z zaproszeń przed pogrzebem Wielkiego Pana; zbyła w ten sposób tych, którzy chcieli ją mieć jako ozdobę przyjęcia, gdyż stała się ostatnio słynna. Potem trochę pobuszowała po publicznych bazach danych, szukając informacji na temat pozostałych zapraszających, i odkryła, że klan Li należał do klientów Sulów, a po ich upadku zapewnił sobie patronat klanu Chen. Przyjęła więc najpierw zaproszenie Lorda Durwarda.
Li radzili sobie nieźle po śmierci lorda Suli. Nowy pałac, zbudowany na miejscu dawnego, stał przy Bulwarze Praxis. Fasadę obłożono jakimś bladym, półprzezroczystym, różowo żyłkowanym kamieniem i kiedy nocą zapalano lampy, wydawało się, że mury emanują własnym światłem, jakby budowla była żywą istotą.
Gdy Sula weszła do holu recepcyjnego, pomyślała, że na ścianach wiszą kilimy i koronki, ale gdy bliżej się im przyjrzała, zobaczyła, że to kremowo-zielono-bladoczerwony marmur, którego rzeźbienie naśladowało draperie. W kamieniu precyzyjnie wykonano najdrobniejsze sploty. Ileż godzin ludzkiej pracy to wymagało!
Salon mniej onieśmielał — miękkie kanapy, portrety koni i bukoliczne sceny na ścianach. Na szczęście między meblami zachowano szerokie odstępy, tak że trzej pozostali goście Naksydzi — lady Kushdai, konwokatka przybyła na pogrzeb Wielkiego Pana, i jej krewni — mogli się swobodnie poruszać. Sula podziwiała spękaną powierzchnię porcelanowych waz, wyższych od człowieka, które stały w rogach salonu.
— Rozumie więc pani — kończył swój wywód Durward — to wszystko ma związek z Dwudziestoma Dwoma Męczennikami za Doskonałość Praxis. Każdy chciałby ich zaprosić na swoją stypę, by im pokazać, że ich ofiara nie poszła na marne.
— Rozumiem — odparła Sula.
— O! — Lord Durward uniósł rudawe brwi, spoglądając na drzwi, przez które wszedł kapitan floty z elegancką młodą kobietą pod ramię. — Zna pani mojego syna Richarda? — Uśmiechnął się. — Oczywiście, że go pani zna. Zapomniałem.
Sula gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć, gdzie mogła spotkać kapitana lorda Richarda Li. Był wyższy od ojca, ciemnowłosy, o gładkiej przystojnej twarzy z rodzaju tych, które zachowują młodzieńczy wygląd, gdy ich właściciel dawno już osiągnął wiek średni.
— Caro — powiedział lord Richard, ujmując rękę Suli. — Jak miło cię widzieć po tylu latach.