A przy tym nie występowały żadne paradoksy. Wskutek ograniczeń związanych z prędkością światła nie można było dostać się w pobliże innej gwiazdy dostatecznie szybko, by zmienić jej historię, chyba że wykorzystało się do tego wormhole, ale wówczas okazywało się, że Shaa już wcześniej odwiedzili to miejsce.
Dominujący element dziejów: nie było ucieczki przed Shaa. Nie było ucieczki przed historią, w której Gareth Martinez występował jako prowincjonalny lord, obiekt pogardy wyższych sfer. Nie można się cofnąć w czasie i naprawić błędu polegającego na tym, że Dowódca Floty Enderby beszta Martineza.
W żaden sposób nie dało się skorygować pomyłek Martineza, błędów cywilizacji i historii. Martinez musiał żyć z tym wszystkim.
Pod lewą pachą niósł ciężkie, opasłe koperty z zaproszeniami od Enderby’ego. Przełożył je do prawej ręki. Szedł do służbówki kadetów, sprawdzając, czy na displeju na mankiecie nie wyświetliły się jakieś wiadomości.
„Może innym razem”.
Notka od Amandy Taen pokazała mu się na lewym rękawie kameleoformu. Nie dostał ani audio, ani wideo, więc nie potrafił stwierdzić, czy Amanda jest na niego wściekła, czy nie, ale najwidoczniej jeszcze go zupełnie nie skreśliła.
Może ten błąd uda się naprawić.
Nacisnął na rękawie srebrny guzik-kamerę i przesłał odpowiedź wideo i audio: „Teraz jestem wolny. Nie za późno na spotkanie?
Jeśli już jest za późno, odezwę się jutro i będziemy mogli umówić się w innym terminie”.
Kwiaty, pomyślał. Jeśli Amanda Taen nie odpowie, prześlę jej kwiaty i pisemne przeprosiny.
Wyłączył displej. Kameleonowa tkanina marynarki munduru przybrała zwykły ciemnozielony odcień, identyczny jak odcień nieba Zanshaa. Teraz, o tej późnej porze, w Centrum panował niewielki ruch. Stukanie obcasów Martineza na marmurowej podłodze dawało pogłos w wysokich pustych korytarzach. Przy drzwiach służbówki kadetów poprawił kołnierzyk z czerwonymi trójkątnymi naszywkami oficerskimi, usztywnił plecy i wszedł do środka.
Czterej kadeci nie zauważyli go. Jak się spodziewał, oglądali transmisje sportowe na ekranach ściennych. Pamiętał ze swych kadeckich czasów, że sport był naturalnym hobby w wolnych chwilach i jeśli ktoś się nim nie interesował, nazywano go kujonem i uważano za dziwaka.
Tu kujonów nie dostrzegł. Z jednej ściany dochodziły odgłosy futbolu, z drugiej — zapasów wolnej amerykanki, z trzeciej — wyścigu jachtów. Kadeci w rozchełstanych mundurach rozpierali się na kanapie zwróconej ku ścianie z wyścigami jachtów i popijali piwo z puszek.
Z kadetami, którzy ukończyli jakąś akademię wojskową, ale nie mieli jeszcze żadnego doświadczenia zawodowego, zawsze był problem. Należało im znaleźć zajęcie, gdzie mogliby nabrać dojrzałości, nie czyniąc krzywdy sobie i innym. Zakładano, że przez trzy lata między dyplomem a egzaminami oficerskimi nabędą doświadczenia i zapoznają się z technicznymi aspektami zawodu. Najczęściej jednak wybierali atrakcyjniejszy program z trzech przedmiotów: przepijania, trwonienia i przegrywania wszelkich zasobów finansowych. Ludzie nazywali ich „szpanerami”.
Martinez doskonale pamiętał, że też ulegał takim pokusom. Udało mu się uzyskać dyplom ze szpanerstwa, więcej — przekonał się, że jest w tym dobry, i tylko jakiś wewnętrzny głos, mówiący, że trzeba być kimś potrzebnym, uchronił go od stania się zupełnym pasożytem.
Z braku użytecznego zajęcia kadeci z tego pokoju służyli jako gońcy. Zazwyczaj gdy ktoś potrzebował posłańca, dzwonił tutaj i wzywał kogoś do zabrania przesyłek. Dawało to któremuś z tych obiboków czas na dopicie drinka, poprawienie munduru i przeistoczenie się w coś na kształt sprawnego, posłusznego oficera.
Martinez, przez nikogo niezauważony, stanął za kanapą. Umysł wypełniała mu błoga pewność własnej nieomylności. Wytropił norę leniuchów, którzy trwonili czas, zamiast myśleć o służbie.
— Hołota! — ryknął. Kadeci nie mieli jeszcze przydziału i nie musiał się do nich zwracać „milordowie”, choć z pewnością należeli do kasty parów.
Czterej kadeci — kobieta i trzech mężczyzn — zerwali się z kanapy, wyprostowali się i wyciągnęli szyje.
— Milordzie! — odpowiedzieli.
Martinez spojrzał na nich lodowato. Przed chwilą zwierzchnik odarł go z godności i szans, i teraz Martinez czuł silną ludzką potrzebę przekazania swego bólu innym osobom. Przez parę sekund milczał, czekając tylko, by kadeci się odprężyli, nim zorientują się, że mają przed sobą tylko porucznika, i to prowincjusza.
Stali na baczność. Bogaty chłopczyk Foote — miał na głowie niesforny jasny kosmyk — powściągnął malujący mu się zwykle na twarzy wyraz pogardy; Chatterji — piegowata, rude włosy zebrane na karku w koński ogon. Martinez nie znał dwóch pozostałych.
— Na którego przypada teraz kolej? — zniżył się wreszcie do zadania pytania.
— Na mnie, milordzie — odparł jeden z nieznajomych. Był niski, szczupły, śniady, cuchnął piwem, które wylał sobie na pierś, podrywając się z kanapy.
Martinez podszedł do chłopaka bliżej i spojrzał na niego z góry. Martinez był wysoki i wiedział, że patrzenie z góry się przydaje; ćwiczył je i potrafił dobrze to robić.
— Nazwisko, gnido?
— Silva, proszę pana. Martinez wręczył mu listy.
— Te listy mają być osobiście dostarczone na każdy statek stacjonujący w pierścieniu. Osobiście kapitanom lub ich adiutantom. Potwierdzenia na piśmie mają być zebrane i oddane do biura lorda dowódcy Enderby’ego.
Spojrzał znacząco na piwną plamę na rozpiętej marynarce i koszuli kadeta.
— Czy jest pan na tyle trzeźwy, by wykonać to zadanie, kadecie Silva?
— Tak, milordzie! — Zapach jęczmienia i chmielu buchał z ust Silvy, ale mężczyzna się nie chwiał, choć pięty miał złączone, a Martinez górował nad nim jak wieża. Zatem młodzian nie był chyba aż tak pijany, by skompromitować siebie, Martineza i sztab Enderby’ego.
— Najbliższy wahadłowiec do terminalu windy wyrusza za pół godziny — oznajmił Martinez. — Wystarczy czasu na prysznic i zmianę ubrania. — A po chwili dodał: — Chyba nie jesteś aż tak pijany i nie zrzygasz się w windzie, co, gnido?
— Nie, milordzie.
Martinez przekazywał mu listy.
— No, ani mi się waż! Na wszelki wypadek włóż to do szczelnej torby.
— Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mógłbym coś powiedzieć? — odezwał się jeden z mężczyzn.
Był to Jeremy Foote, postawny blondyn z kosmykiem niesfornych włosów z prawej strony głowy. Stał na baczność, a mówiąc, lekko przeciągał głoski. Mówił tak prawdopodobnie od kołyski; ten głos sygnalizował maniery i społeczną pewność siebie, kojarzył się z ekskluzywnymi palarniami, wyrafinowanymi balami maskowymi i zastępem dyskretnych służących. Martinez nie miał wstępu do takiego świata — choć należał do parów — chyba że wyprosiłby poparcie jakiegoś patrona z wyższej kasty.
Martinez odwrócił się do niego.
— Słucham, kadecie Foote.
— Milordzie, ja mógłbym dostarczyć te listy — zaproponował Foote.
Martinez dobrze go znał i wiedział, że za jego pozorną ofiarnością kryje się inny motyw.
— A czemuż to jesteś dzisiaj taki dobry dla Silvy? — spytał. Foote pozwolił sobie na drobny bezczelny gest — dotknął kącika ust.