Dowódca bombowca, starszy kapitan Kandinski, miał duszę żeglarza. „Los Angeles” był dobrze utrzymanym, odpucowanym statkiem, w biało-szare malunki z zewnątrz, za które Kandinski zapłacił z własnej kieszeni. Nawet szalupy i pociski miały błyszczący niebieskawy kolor. Może kapitan poczuje duchowy związek z Blitshartsem i jego pięknym jachtem?
Martinez połączył konsolę komunikacyjną z displejem narękawnym.
— Przekaz do „Los Angeles” — wydał komendę. — Status kodu: otwarty. Priorytet: bardzo pilny, osobisty do kapitana.
— Tożsamość? — dopytywał się zautomatyzowany system łączności.
— Gareth Martinez, porucznik, asystent lorda dowódcy Enderby’ego.
— Aprobata — potwierdził system po krótkiej ciszy.
— Czy może mi pan powiedzieć, jakie kroki przedsięwzięto? — Do uszu Martineza dotarł głos Sesse’a z displeju Abachy.
Odezwał się dzwonek komunikatora; znów ktoś chciał rozmawiać.
— Teraz jesteśmy bardzo zajęci — odparł Abacha. — Do widzenia.
— Czy nie moglibyśmy przynajmniej posłuchać? — spytał Sesse gorączkowo.
Martinez powoli przeczesał palcami swe ciemne włosy, skubnął kołnierzyk, by się upewnić, czy jest w porządku.
— Przekaz wizyjny i foniczny — polecił.
Czekał na pomarańczowe błyski na mankiecie, sygnalizujące rozpoczęcie transmisji. Spojrzał w guzikową kamerę na rękawie i powiedział:
— Kapitanie Kandinski, tu porucznik Gareth Martinez ze sztabu lorda dowódcy Enderby’ego. Jacht „Północny Zbieg” pod dowództwem kapitana Ehrlera Blitshartsa stracił sterowanie i koziołkuje na południe od Vandrith. Nie mamy danych telemetrycznych, a ostatni sygnał od kapitana Blitshartsa otrzymaliśmy, nim zaczęły się problemy. Możliwe, że jeszcze żyje, ale nie jest w stanie odzyskać kontroli nad łodzią. Bardzo proszę, by — o ile pańska sytuacja na to pozwala — wysłał pan na ratunek przynajmniej jedną ze swych szalup. Przekażę panu ostatnie dane dotyczące kursu. Proszę jak najszybciej zawiadomić dowództwo o pańskich działaniach. Mówił porucznik Martinez z Dowództwa Operacyjnego. Przekazujemy dane.
Wiadomość już była przesyłana do „Los Angeles” silnymi wojskowymi laserami komunikacyjnymi, ale przesunięty ku czerwieni sygnał dotrze do krążownika za dwadzieścia cztery minuty i tyle samo czasu zajmie droga informacji zwrotnej od Kandinskiego.
Martinez dołączył do wiadomości parametry rzeczywistego oraz przewidywanego kursu jachtu i zakończył transmisję. Spróbował odchylić się w krześle, przeznaczonym dla Lai-owna, i spadłby w tył, gdyby nie kiwnął się energicznie do przodu. Abacha rozmawiał z kolejnym dziennikarzem, ale przerwał w pół zdania i polecił konsoli:
— Na bieżąco odbierać tylko łączność wojskową. Innych ustawić w kolejce po odpowiedzi.
— Dobrze, milordzie.
— I co teraz? — zwrócił się do Martineza. Ten wstał z krzesła i kopnął je na bok.
— Godzinę lub więcej poczekamy na odpowiedź, a ty załatwiaj rozmowy od wszystkich fanów Blitshartsa. — Nagle przyszła mu do głowy pewna myśclass="underline" — Sądzę, że powinniśmy zawiadomić lorda dowódcę Enderby’ego.
Martinez nie zauważył swego szefa wchodzącego do Centrali. Cały czas był zajęty analizą koziołkowania łodzi Blitshartsa, by ewentualna ekipa ratunkowa wiedziała, jak przycumować do jachtu. Optyczne systemy śledzące pierścienia nie były idealne do tego celu, potrafiły tylko złowić odbicia słońca Zanshaa na błyszczącej czarnej powierzchni jachtu, a te dane niezbyt nadawały się do dokładniejszej analizy. Nawet trójwymiarowe displeje w Centrali były za małe, żeby zobrazować szczegóły, jakich Martinez potrzebował do zbadania ruchów małej łodzi, lecącej tak daleko stąd. Martinez pobrał więc z magazynu nagłownik — przystosowany do potrzeb człowieka — i rzutował wirtualne środowisko do centrów wizualnych mózgu. Jego umysł zalała nieskończona, pusta ciemność, która zdawała się rozciągać na całe lata świetlne poza granice czaszki. Zbudował symulację z obrazem i danymi technicznymi jachtu, które pobrał z archiwów Rejestracji Pojazdów, korzystając z priorytetowego kodu Enderby’ego. Gdy już miał model „Północnego Zbiega” stworzył wirtualne słońce, świecące pod odpowiednim kątem i z odpowiednią intensywnością, po czym kazał modelowi koziołkować, aż pojawiły się odbicia, podobne do tych, które dostarczały mu optyczne detektory pierścienia. Uszczegółowi symulację, gdy zaczną nadchodzić odbicia z laserów przeszukujących, które skierował na przewidywaną trajektorię jachtu Blitshartsa.
W normalnych warunkach standardowa szalupa powinna dość łatwo połączyć się z jachtem klasy „Północnego Zbiega”. Łodzie były mniej więcej tej samej wielkości i zbudowano je do podobnych zadań — bardzo szybkiego transportu jedynego pasażera w locie wymagającym gwałtownego przyśpieszania, hamowania i zmiany kursu. W przypadku jachtu chodziło o korekty trajektorii, by zwyciężyć w wyścigu; szalupa z kolei musiała jak najdłużej unikać ataku, by wykonać wyznaczone zadanie.
Martinez przypuszczał, że dotychczas nie przeprowadzano takiego spotkania, jakie miało się teraz odbyć. Jacht wirował w sposób bardzo skomplikowany, jakby specjalnie chciał uniemożliwić wszelkie próby przechwycenia. Martinez przewidywał, że Blitsharts dość szybko straci przytomność. „Północny Zbieg” miał tylko jeden właz, który chaotycznie żyroskopował. Właz znajdował się przed środkiem ciężkości, wokół którego jacht koziołkował, i załoga łodzi ratunkowej w żaden sposób nie zdoła do niego zadokować. To tak, jakby ktoś próbował zaczepić się na końcu laski, którą wywija nieobliczalny dzieciak.
Martinez bardzo się tym niepokoił; jego myśli kręciły się równie nerwowo jak koziołkujący jacht. Zbudował model standardowej szalupy i próbował podprowadzić ją w pobliże jachtu, ale widział tylko, jak w kolejnych, potencjalnie fatalnych kolizjach zderza się i odskakuje.
Miał wrażenie, że gdyby się naprawdę postarał, mógłby się przyczynić do śmierci dwóch pilotów: Blitshartsa i ratownika.
Z rozważań wyrwał go zapach jabłka. Może to było jabłko Abachy, a może tylko skórka leżąca gdzieś w pobliżu. Przypomniał sobie, że od południa nic nie jadł — ponad pół doby temu.
Zapisał symulację i zdjął nagłownik.
— Ari — zwrócił się w stronę konsoli — czy zostało ci kawałek jabłka? Albo cokolwiek do jedzenia.
I wtedy się zorientował, że osoba, która za nim stoi, ma zbyt wiele insygniów na mundurze jak na zwykłego porucznika.
— Lordzie dowódco?
Martinez zerwał się z krzesła, wysunął podbródek. W kroczu czuł dotkliwy ból — skutek siedzenia ponad godzinę na krześle skonstruowanym dla obcych.
Lord Dowódca Enderby patrzył łagodnie na Martineza.
— Niech pan sobie nie przeszkadza, poruczniku.
— Tak jest, milordzie.
Enderby spojrzał na displeje z symulacjami Martineza.
— To chyba trudny problem?
— Obawiam się, że tak, milordzie. — Martinez zacisnął zęby z bólu.
Minęły emocje, które targały dowódcą podczas ich ostatniej rozmowy, i teraz szef był w swej dawnej skórze: chciał wiedzieć, co się dzieje w jego sztabie, ale szczegóły chętnie zostawiał osobnikom pośledniejszego szczebla. Martinez nigdy nie mógł się zorientować, czy takie działanie wynika z jego głębokiej głupoty, czy głębokiej mądrości.