Выбрать главу

I nie potrafił wykrztusić słowa. Ulotniły się piękne zdania, które układał sobie w głowie, czuł jedynie straszny ciężar, obecność tych wszystkich osobistości, czyhających tylko, by popełnił błąd i objawił się jako prowincjonalne zero, jakim przecież był.

Cisza rozdziawiła paszczę. Martinez słyszał w uszach łomot swego serca. Z trudem otworzył usta i wypchnął z gardła słowa:

— Lordowie konwokaci… — Rozpaczliwie patrzył na widownię, potem przeniósł wzrok na Saida i dowódcę Torka. — Lordzie seniorze, lordzie dowódco. — Spojrzeniem powędrował do galerii. — Przyjaciele.

A gdy się przekonał, że potrafi wystąpić przed tłumem, słowa same napłynęły, początkowo zaledwie parę zdań, ale za nimi ruszyły dalsze. To szczęście, że już dwukrotnie miał okazję wygłosić przemówienie, teraz osiągnął właściwy rytm. Z łatwością przystosował uczucia do potrzeb konwokatów — oni też stoczyli bitwę, tu na miejscu, i mógł wysławiać ich odwagę, kompetencje i rzadki geniusz, jak poprzednio sławił załogę „Korony”.

Finał przemówienia brzmiał tak naturalnie, jakby Martinez przez całe życie występował przed Konwokacją.

— Czuję w głębi duszy — zakończył — że pod światłym przywództwem tego zgromadzenia, przy wsparciu tak odważnych i zdolnych załóg, jak ludzie z „Korony”, nasza szlachetna sprawa nie może ponieść porażki!

Widownia wybuchła wiwatami, trwającymi dłużej niż poprzednio. Martinez przyjmował to z mądrym uśmiechem, wznosząc Złoty Glob.

I nawet jeśli nie podoba się wam mój akcent, musicie się z tym pogodzić, myślał.

Potem odbyło się przyjęcie w pałacu Ngenich. Wnętrza, przystrojone setkami bukietów, pachniały kwiatami; migotliwe dekoracje w kształcie płatków śniegu — a nie było wśród nich dwóch jednakowych — zwisały z wysokich sufitów, rzucając srebrną poświatę na tłumy gości. Prawdziwy śnieg pokrył parapety okien, iskrzył się na gałęziach drzew w podwórcu. Pokoje i arkady wypełniali goście: konwokaci, starsi oficerowie floty i wysocy urzędnicy administracji.

Nikt nie był w żałobie. Konwokacja postanowiła odwołać żałobę po ostatnim Wielkim Panu i znieść ograniczenia dotyczące zebrań towarzyskich. Oficjalne wyjaśnienie: sprawy rebelii stały się ważniejsze od żałoby. Martinez pomyślał, że gdyby był konwokatem, podałby inny powód: obecnie nie wiadomo by było, po kim się rozpacza. Po Wielkim Panu czy po ofiarach wojennych? Po uśmierconych naksydzkich buntownikach? Po utraconej stabilności i pokoju dawnego imperium?

Towarzystwo nie musiało się już przejmować tym, jakich dwudziestu dwóch gości zaprosić, więc z radością odrzucono ograniczenia i korzystano z wszelkich przyjemności, jakie przynosiła zima i rebelia.

W każdym razie Martinez z zadowoleniem znów nosił zielonkawy mundur.

— Nie wiedziałem, że zamierzasz wygłosić przemówienie — powiedział lord Roland, starszy brat Martineza.

— Chciałbym pewnego dnia zostać konwokatem — wyjaśnił Martinez. — Postanowiłem im pokazać, że potrafię przemawiać publicznie, że mogę się przydać, a Laredanie nie ślinią się, nie drżą i w stresie nie tracą opanowania.

— W zasadzie to ja planowałem zostać pierwszym dokooptowanym konwokatem z Laredo — stwierdził Roland. Miał wyraźny laredoński akcent. Był nieco wyższy od Martineza, dzięki dłuższym nogom. — Mam nadzieję, że uznasz prawo starszeństwa.

— Może — odparł Martinez — ale jeśli nie uznam, postaram się utorować ci drogę. Czas jest dobry, pojawiły się wakaty.

Martinez nie był pewien, jak poważnie powinien potraktować własne słowa. Kapitan porucznik lord konwokat Gareth Martinez? W dniu takim jak ten wydawało się to możliwe. Konwokacja okazała hojność. Przyznali stoczniom na Laredo zamówienie na trzy fregaty i zagwarantowali znaczny zysk klanowi Martinezów i zależnym od niego klanom.

Może po długim czasie plany lorda Martineza miały wreszcie przynieść owoce? Ojca Martineza zlekceważono we flocie i na Zanshaa; powrócił na Laredo, postanowił zostać bogaczem, żeby już nigdy nikt go nie śmiał lekceważyć. Stał się absurdalnie bogaty — nawet według standardów parów — i włączył do swego planu dzieci: miały przypuścić szturm na miasto i zburzyć mury społeczne. Jednak do tej pory Martinez sądził, że jest mało prawdopodobne zdobycie szacunku starych rodów, takich Ngenich czy Chen.

Do tej pory. Od czasu rebelii wszystko wydawało się możliwe.

Przybył lord Pierre Ngeni, wzniósł kieliszek na cześć Martineza i Złotego Globu. W odpowiedzi Martinez uniósł Glob, zobaczył kawałek ciała komandora Torka, zwisający z maczugi, oderwał go i upuścił na podłogę.

— Rozmawiamy właśnie, że pierwszym konwokatem z Laredo powinien stać się jeden z pana klientów.

Lord Pierre zawahał się. Teoretycznie to on reprezentował Laredo w Konwokacji przez związki patronacko-klienckie z klanem Martinezow, choć oczywiście lord Pierre nigdy nie był na Laredo i nigdy tam nie poleci.

— Z pewnością — rzekł.

— Zawsze przydadzą się sprzymierzeńcy w Konwokacji — stwierdził Martinez.

Lord Pierre zwrócił się do Rolanda.

— Teraz, gdy wasze stocznie otrzymały kontrakty, wróci pan do domu?

— Podróż potrwałaby trzy miesiące — odparł Roland — i do tego czasu wasze fregaty będą w połowie gotowe. Nie ma potrzeby, żebym tam siedział na miejscu, mój ojciec wszystkiego dopilnuje. — Roland uśmiechnął się. — Nie, zostanę jakiś czas w stolicy. Prawdopodobnie kilka lat.

Lord Pierre nie wyglądał na zbyt uradowanego.

— Ale ty, lordzie kapitanie — zwrócił się do Martineza — z pewnością wkrótce wyjeżdżasz.

— Za dwa dni, by skompletować eskadrę. Niewiele rozmawiałem z nowymi oficerami.

Ci, których widział, nie napawali go zachwytem. Siwy porucznik, który nie otrzymał awansu przez szesnaście lat; żółtodziób niewiele starszy od Vonderheydte’a. Z pewnością Martinezowi przydzielono trudne zadanie.

— Myślisz, że Jarlath uderzy na Magarię? — spytał lord Pierre. — Wszyscy uważają, że tak.

— Sądzę, że ma za mało ludzi — odparł Martinez. Roland blado się uśmiechnął.

— Chyba mówiłeś, że nie możemy przegrać.

— Możemy, jeśli się postaramy.

Później, gdy dźwięki muzyki orkiestrowej popłynęły na salę balową, Martinez dotkliwie zatęsknił za Amandą Taen, zapragnął wziąć ją w ramiona. Ale oficer Taen była na statku i przez następny miesiąc będzie naprawiać satelity, a Martinez nie miał teraz czasu na tworzenie nowego związku. Gdy szedł do sali balowej, znalazł się obok P.J. Ngeniego. Twarz P.J. nabrała wyrazu permanentnej melancholii. Martinez przypuszczał, że to skutek częstych kontaktów z jego siostrami, i rozumiał, co tamten czuje.

— Właśnie, Gareth — powiedział P.J.

— Tak?

— Wygłosiłeś fantastyczne przemówienie.

— Dziękuję.

— Sprawiło, że chcę… coś zrobić… wiesz, co mam na myśli. Coś pożytecznego, na wojnie.

Martinez spojrzał na niego.

— Chcesz wstąpić do floty?

— Myślę, że ja raczej… no, co zrobić… — P.J. dotknął kołnierzyka. — Czy mógłbym poprosić cię o radę? W sprawie bardziej osobistej.

Martinez uniósł brwi.

— Oczywiście.

— Zastanawiałem się, czy to normalne, że osoba… osoba z Laredo… na przykład młoda kobieta… jest… no… zachowuje towarzyską i uczuciową niezależność.

Martinez stłumił uśmiech.