— Oczywiście. Laredanie są znani ze swej niezależności. Myśli i charakteru.
— Aha… właśnie… bo, wiesz… — P.J. zmarszczył czoło — ja jej prawie nie widuję. Chodzi o Sempronię. Tylko przy oficjalnych okazjach, całuje mnie w policzek i… ale ma własnych przyjaciół, spędza z nimi czas, a ja nigdy… Jasne, chodzi do szkoły, ma przyjaciół, chce jak najwięcej z nimi przebywać. Ja nie protestuję, ponieważ przez lata też zdobyłem swoich przyjaciół… — Brwi P.J. złączyły się. — Ale wielu jej przyjaciół to oficerowie, a oni nie chodzą do szkoły.
Przez chwilę Martinez czuł niemal współczucie dla P.J. Potem przypomniał sobie, z kim rozmawia, i współczucie rozwiało się jak płatki kwiatów wiśni na wiosnę.
— Powinieneś okazać cierpliwość — powiedział. — Sempronia to pieszczoszka całej rodziny, przyzwyczajona do tego, że postępuje, jak chce. — Pocieszająco poklepał P.J. po ramieniu. — Po pewnym czasie doceni twoje zalety. A oficerowie… ona chce tylko nacieszyć się ich towarzystwem, nim wyruszą na wojnę.
— Może tak. — P.J. zamyślił się.
Następnego ranka po śniadaniu Martinez dowiedział się czegoś więcej o jednym z oficerów. Kiedy pakował aktówkę, przygotowując się do wyjścia na naradę, zwołaną przez nowego dowódcę eskadry, kapitana Farfanga z przeznaczenia”, ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
— Tak?
— To ja — usłyszał głos Sempronii, stłumiony przez grube na długość kciuka drzwi z drzewa tekowego.
— Wejdź.
Sempronia weszła z nieśmiałą miną. Zobaczyła, że brat ma rozpiętą bluzę, więc podeszła do niego i zaczęła zapinać guziki. Miała wzrok skupiony na pracy i zezowała przy tym zabawnie, a zębami lekko przygryzała dolną wargę. Skończyła, wygładziła kołnierzyk i cofnęła się o krok, oceniając rezultat.
— Dziękuję — powiedział Martinez.
— Nie ma za co. — Skrzyżowała ramiona i przypatrywała mu się uważnie. Martinez wziął z toaletki złoty medal na wstążce, przysługujący posiadaczowi Złotego Globu.
— Chyba nie zamierzasz nosić ze sobą Globu?
Martinez zawiesił sobie medal na szyi.
— Noszenie Globu poza oficjalnymi okazjami byłoby zarozumialstwem.
— Ależ Gareth, ty jesteś zarozumiały.
Martinez postanowił okazać mądrość i nie odpowiadać na ten zarzut.
— Co cię tu sprowadza, Proney?
— Chciałabym… porozmawiać o jednym z twoich oficerów.
— Chodzi o mojego oficera?
— Nikkul Shankaracharya.
Drugi oficer, podporucznik, z półrocznym stażem. Martinez widział się z nim przed dwoma dniami. Zamienili najwyżej kilkadziesiąt słów. Nosił mały wąsik, był nieśmiały. Przy pierwszym spotkaniu nie robił dużego wrażenia, choć Martinez miał silne poczucie, że ten człowiek będzie wymagał wiele pracy.
— To twój przyjaciel? — spytał Martinez. Policzki Sempronii pokryły się rumieńcem.
— Tak. Miałam nadzieję, że będziesz mógł się nim zaopiekować.
— To moja praca — odparł Martinez. — Ale czy Shankaracharya potrzebuje opieki?
Sempronia jeszcze mocniej się zaczerwieniła.
— Jest utalentowany, ale nieśmiały i nie rozpycha się. Możesz go wdeptać w pokład i nawet tego nie zauważysz.
— Więc obiecuję, że nie wdepczę go w pokład. — We wspomnieniach wywołał obraz Sempronii rozmawiającej z ciemnowłosym oficerem na przyjęciu na cześć Caroline Suli.
Sempronia zerkała na boki.
— On cię podziwia. Szukał wpływów przez swego patrona lorda Pezzini, by dostać się na „Koronę”. — Wykrzywiła usta w kształt litery S. — On cię oczywiście nie zna tak jak ja.
Martinez podszedł do siostry, ujął ją pod brodę i spojrzał prosto w oczy.
— Proney, czy Shankaracharya to ktoś bardzo ważny?
Usta Sempronii zacisnęły się do cienkiego konturu. Skinęła głową. Martinez pocałował ją w czoło.
— W takim razie postaram się zrobić dla niego, co się da.
Objęła go mocno.
— Dobrze. Jeśli zaopiekujesz się Nikkulem, mogłabym ci wybaczyć tego P.J.
Wybiegła z pokoju. Martinez skończył się pakować i zawołał służących, by znieśli jego rzeczy do taksówki, którą miał pojechać do stacji maglewu. Alikhana przy nim nie było i Martinez myślał ze spokojem, że teraz pod jego nieobecność ordynans dogląda „Korony”. Zarzucił sobie na jedno ramię płaszcz zimowy, Złoty Glob włożył do walizki. Szerokimi schodami zszedł do holu i pożegnał się z rodziną.
Biały śnieg iskrzył się pod ciemnozielonym niebem Zanshaa. Do doków pierścienia antymaterii przycumowała zestawiona naprędce eskadra, do której należała „Korona”. Eskadra miała wylecieć następnego dnia z misją specjalną. Martinez nie znał celu, wiedział jedynie, że nie stanowią części Floty Macierzystej — zostali przydzieleni pod dowództwo Dofaqa, Lai-owna, a nie do Jarlatha. Martinez przypuszczał, że upłynie wiele dni ostrego przyśpieszania, nim się dowie, jakie są plany, chyba że kapitan Farfang raczy poinformować ich o wszystkim na naradzie.
Okazało się jednak, że kapitan Farfang nie mógł o niczym poinformować, bo nie żył.
— Kończono adaptację „Przeznaczenia”; ten statek Naksydów przerabiano na potrzeby Tormineli — mówiła podniecona Dalkieth, starsza porucznik w średnim wieku. Głos miała wysoki i miękki, lekko sepleniła. Był to głos dziecka kontrastujący z widokiem pooranej zmarszczkami twarzy. — Na końcu dostosowano kwatery załogi, więc twardziele spali na stacji i przyszli na statek dopiero ostatniej nocy, by dokonać końcowych regulacji środowiska. A wiesz, że Torminele z powodu swego futra wolą niższą temperaturę od Naksydów.
— Więc to nie był sabotaż?
— Jeśli był, to sabotażysta musiał znajdować się wśród załogi i zginął wraz z innymi. Kiedy zaprogramowali nowe temperatury, ktoś pomylił się o rząd wielkości i ochłodzono atmosferę „Przeznaczenia” do jednej dziesiątej tego, co powinno być.
Martineza to zastanowiło.
— Przecież temperatura powinna zmieniać się stopniowo, żeby… Och!
— To jest to. Torminele mają odruch hibernacyjny — powiedziała Dalkieth. — Gdy się ochładza, zapadają w coraz głębszy sen, ale nawet hibernacja im nie pomoże przy temperaturze poniżej zera.
Martinez zadrżał.
— Wszyscy umarli?
— Wszyscy. Stu dwudziestu paru umarło w kojach.
— A strażnik w śluzie?
— „Przeznaczenie” dopiero dziś miało uzyskać gotowość bojową. Strażników przydzieliła policja, nie pochodzili ze statku. Nikt nie wchodził na statek ani go nie opuszczał do dzisiejszego dnia.
To wtedy odkryto warstwę lodu na ścianach i znaleziono zamarzniętych Tormineli — na ich futrach połyskiwała warstwa szronu. Martinez miał ochotę usiąść w fotelu i zadumać się nad strasznym, kapryśnym losem, który pozbawił eskadrę najbardziej masywnego statku wraz z jego dowódcą. Czekało go jednak dużo pracy. Dwóch trzecich załogi nie znał, te same proporcje dotyczyły oficerów. Według planów „Korona” i cała eskadra miały opuścić stację jutro.
— Kto dowodzi eskadrą? — spytał.
— Kamarullah jest najstarszym z kapitanów, ale nie wydano oficjalnego rozkazu.
Wstał zza biurka, cały czas świadom, że za jego plecami na ścianie pysznią się trofea futbolowe. Kwatera Tarafaha została w końcu uporządkowana, Martinez się tam wprowadził, gdy na jego żądanie zamonotowano potrójne zamki w szafce z alkoholem.
— Rozumiem — odrzekł. — Inspekcje wydziałów o 26:00.
— Rozkaz, lordzie kaporze.