Linda i Michael rozdzielili się. Ona obeszła dom od tyłu i wystawiła lufę karabinu zza węgła tak, żeby mieć w polu rażenia starca i dziewczynę. Trudno strzelać, nie wychylając się z ukrycia, ale liczyła, że samo natężenie ognia załatwi sprawę.
Michael pobiegł za starego pikapa – to wystarczająca osłona, żeby mógł dalej filmować. Opuścił strzelbę, uniósł kamerę, postawił laptop na dachu szoferki.
Myślał tylko: co za widowisko.
Jennifer krzyczała i wśród gradu kul zakrywała uszy dłońmi. Przywarła do Adriana.
On zasłaniał twarz przedramieniem, jakby w ten sposób zdołał odeprzeć deszcz ognia z broni automatycznej. Miał zamknięte oczy i spodziewał się, że lada chwila umrze.
– Audie, posłuchaj mnie! To nie koniec!
Odwrócił się w bok i zobaczył brata. Brian z Wietnamu, młody oficer dowodzący żołnierzami niewiele starszymi od Jennifer. Miał na sobie zabłocony mundur polowy i nisko opuszczony hełm. Zalany potem, brudny leżał na brzuchu i przeładowywał M-16. Twarz zacięta w wyrazie determinacji. Nie znać było po nim strachu.
– No, Audie! Odpowiedz ogniem, do licha! Odpowiedz ogniem!
Brian puścił wściekłą serię z broni ustawionej na ogień automatyczny. Adrian zobaczył, że róg domu, zza którego ostrzeliwała ich Linda, eksplodował deszczem drzazg. Kawałki szyby z rozbitego okna wzleciały w słońce. Adrian spojrzał w dół. Zobaczył, że nie wiedzieć kiedy ukląkł na ziemi i że trzyma w dłoni pistolet brata. To on wystrzelił te kule.
Linda zatoczyła się do tyłu ze zduszonym okrzykiem. Jeden z pocisków drasnął framugę okna tuż nad jej głową i drzazga rozcięła gładki policzek. Przylgnęła do ściany, żeby zejść z linii ostrzału, i dotknęła skaleczenia. Na czubkach palców zauważyła krew. Wpadła w furię.
– Znakomicie! – krzyknął Brian. – Nie pozwól, żeby cię oskrzydlili, Audie. Prowadź ogień osłonowy!
Adrian raz po raz pociągał za spust. Łuski opadały wokół niego. Słyszał wrzask Tommy'ego:
– Teraz, tato! Teraz będzie miała szansę!
– Teraz! – krzyknął do Jennifer, nie przestając strzelać. -Teraz! Uciekaj! Szybko!
Dziewczyna nie w pełni zrozumiała, co mówił, ale ogólne znaczenie było oczywiste: Biegnij za stodołę. Przyczaj się. Potem leć do lasu. Uciekaj. Schowaj się.
Wygraj wyścig ze śmiercią.
Zerwała się na nogi i bez wahania pobiegła sprintem. Pędziła ile sił, najszybciej jak mogła, tak jak to sobie wyobrażała, kiedy siedziała uwięziona w celi. Czuła na plecach pieszczotę wiatru; jakby tchnienie huraganu pchało ją naprzód, ku bezpiecznemu schronieniu.
Adrian z trudem podźwignął się na nogi. Ruszył za nią, ale chwiał się i kuśtykał jak starzec. Złamana kostka wyginała się na każdym kroku. Uciekając, strzelał w róg domu w nadziei, że jakiś szczęśliwy, niewymierzony strzał trafi w cel.
Pokonał połowę drogi, kiedy nagły, potężny cios jak uderzenie pioruna chwycił go, wzniósł w powietrze i bez żadnego wysiłku rzucił na ziemię. Twarz Adriana wbiła się w wilgotny grunt. Czuł smak ziemi, dzwoniło mu w uszach, ból promieniował z nóg do brzucha i serca, które, jak sądził, lada moment przestanie bić. Nie potrafił sformułować myśli: oberwałem, choć to właśnie się stało.
Wszystko wokół wydawało się niewyraźne, ocienione, jakby nagle noc opadła na jego twarz. Ciekawe, czy Jennifer dotarła za stodołę, czy zrobiła ten pierwszy krok na drodze do bezpieczeństwa. Liczył na to, że Cassie, Brian i Tommy poprowadzą ją dalej, bo on już tego nie zrobi.
Zamknął oczy i usłyszał złowrogie kliknięcie. Trzask. Nie wiedział, że to dźwięk, jaki towarzyszy wyrzuceniu ze strzelby zużytego pocisku i wprowadzeniu do komory nowego. Rozumiał jednak, że to odgłos śmierci.
Kiedy zerwał się do biegu przez otwartą przestrzeń, Michael przestawił kamerę na maskę pikapa. Wcisnął przycisk „auto”, żeby filmowała dalej, a sam wyszedł z ukrycia. Wciąż pozostawał anonimowy. Klienci zobaczą tylko jego plecy.
Wypalił ze strzelby.
Stalowy śrut trafił Adriana w uda i biodra – podniósł go i rzucił na ziemię jak staranowanego rugbistę czy brutalnie sfaulowanego piłkarza.
Michael spokojnie wyrzucił zużytą łuskę i przystawił broń do ramienia. Tym razem precyzyjnie celował w postać skuloną na ziemi.
Pora zakończyć show, pomyślał.
Nie usłyszał, że ktoś jest za nim, dopóki przenikliwy rozkaz nie przeciął powietrza.
– Policja! Stać! Rzuć broń!
Był zdumiony. Zawahał się.
– Rzuć broń, powiedziałam! Tego zupełnie nie przewidział.
Bombardowały go myśli. Gdzie Linda? Kto to? Przecież Numer 4 jest już skończona. Co się dzieje? Jednak pytania odbijały się rykoszetem od pustych zakamarków umysłu. Dlatego, zamiast wykonać polecenie, Michael odwrócił się na pięcie i skierował lufę w stronę, skąd dobiegły te dziwne rozkazy. Padały nie z jego ust, lecz z cudzych. Zamierzał szybko zastrzelić tego, kto tam jest, i wrócić do dużo pilniejszego i ważniejszego zadania – zakończenia Serii numer 4.
Nie dostał takiej okazji.
Terri Collins kucała w pozycji strzeleckiej za platformą pikapa. Trzymała pistolet obiema rękami, starannie wycelowany. Miała wrażenie, że Michael porusza się w zwolnionym tempie, że się obraca i odsłania pierś.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie rzucił strzelby. Nie miał żadnych szans.
Strzeliła pięć razy, tak jak ją nauczono. Nie popełnij żadnego błędu. Zlikwiduj przeciwnika.
Pistolet ryknął. Przez wszystkie lata przepracowane w policji małego miasteczka uniwersyteckiego detektyw Collins ani razu nie wyjęła go z kabury, nie licząc ćwiczeń na strzelnicy. Teraz, kiedy sięgnęła po broń w czasie akcji, usiłowała przypomnieć sobie, co i jak robić. Na szkoleniu mówiono jej, że druga szansa zazwyczaj się nie zdarza. Broń jednak, na szczęście, jakby żyła własnym życiem. Celowała i strzelała sama z siebie; Terri ledwo czuła, że pociąga za spust.
Pociski z płaszczem stalowym wbiły się w Michaela. Siła uderzenia wystrzelonych z bliska kul poderwała go z ziemi i odrzuciła do tyłu. Umarł, zanim jego oczy po raz ostatni zobaczyły niebo.
Terri wypuściła powietrze wyczerpana.
Zrobiła krok naprzód. Kręciło jej się w głowie, ale nerwy miała wyostrzone jak brzytwa.
Utkwiła wzrok w postaci, która przed nią leżała. Zamiast piersi mężczyzna miał jedną wielką kałużę krwi.
Widok zabitego przez nią człowieka hipnotyzował. Dalej stałaby nieruchomo jak w transie, gdyby nie nagły krzyk.
Linda widziała śmierć kochanka ze swojej pozycji na drugim końcu domu. Jeden przerażający obraz.
Zobaczyła policjantkę nad Michaelem. Zobaczyła krew.
Poczuła się, jakby z serca brutalnie wyrwano najważniejszą część jej samej.
Z oczami pełnymi łez i strachu pobiegła naprzód i krzycząc: „Michael! Michael! Nie!”, wystrzelała resztę kul z magazynku kałasznikowa.
Pociski wbiły się w detektyw Collins. Łomocząc w kamizelkę kuloodporną, kręciły nią jak dziecięcym bąkiem. Jedna z kul przeszyła nadgarstek. Terri poczuła, jak broń wylatuje jej z ręki. Zachwiała się, wtedy następny pocisk trafił ją tuż nad kamizelką i rozciął gardło jak nóż.
Upadła na plecy, z oczami utkwionymi w niebie. Gorąca krew bulgotała w jej piersi, zalewała gardło, dusiła. Z każdą sekundą Terri z coraz większym trudem łapała powietrze. Wiedziała, że powinna myśleć o dzieciach, domu i wszystkim, co straci, ale wtedy spadła na nią zasłona bólu, czarna i ostateczna. Nie zdążyła powiedzieć sobie „nie chcę umrzeć”, zanim ostatni oddech wydarł się z jej ust.