Выбрать главу

Linda wciąż biegła. Odrzuciła karabin i wyszarpnęła zza paska dżinsów pistolet, który wsadził tam Michael. Chciała strzelać dalej, jakby raz po raz zabijając policjantkę, mogła jakoś odwrócić bieg czasu i odzyskać ukochanego.

Przypadła do jego boku.

Rzuciła się na Michaela, objęła go, podniosła i tuliła jak Maryja z rzeźby Michała Anioła zdjętego z krzyża Jezusa. Przesunęła palcami po twarzy swojego partnera. Próbowała zetrzeć krew z jego ust, jakby to mogło przywrócić mu życie. Skowyczała z bólu.

I nagle ślepa furia wyparła ból. Jej oczy zwęziły się z niepohamowanej nienawiści. Zerwała się na równe nogi i ścisnęła pistolet. Widziała starego mężczyznę – leżał na ziemi. Nie wiedziała, kim ten facet jest, jak tu trafił, ale na pewno to on był wszystkiemu winien. Nie miała pojęcia, czy ten człowiek żyje, ale na życie nie zasługiwał. Numer 4 też musiała być gdzieś blisko. Zabij ich. Zabij oboje. A potem możesz zabić siebie, żeby być z Michaelem już na zawsze.

Podniosła pistolet i starannie wycelowała w ciało starca.

Adrian widział jak przez mgłę, co robiła. Gdyby zdołał się poruszyć, przeczołgać w bezpieczne miejsce czy sięgnąć po własną broń i wymierzyć, zrobiłby to – ale mógł jedynie czekać. Dobrze, może zginąć tu i teraz, tylko żeby Jennifer udało się uciec. W sumie od początku zamierzał tak skończyć. W samobójstwie przeszkodziło mu jednak to, że uprowadzono tę dziewczynę prawie sprzed jego domu, a to było złe, nie w porządku, dlatego zrobił wszystko, czego chciała jego nieżyjąca rodzina: żona, brat i syn. To stanowiło część jego umierania i pogodził się z tym. Zrobił, co w jego mocy, i może Jennifer teraz ucieknie, dorośnie i będzie żyć. Warto było.

Zamknął oczy.

Usłyszał huk wystrzału.

Ale śmierć nie przyszła milisekundy później.

Pod policzkiem wciąż miał wilgotną ziemię. Czuł, jak bije mu serce, jak krew sączy się z ran. Czuł nawet swoją chorobę, jakby podstępnie wykorzystywała to, co się stało, i przejmowała nad nim władzę. Nie pojmował dlaczego, ale czuł, jak wymykają mu się wspomnienia i opuszcza go rozum. Chciał jeszcze raz usłyszeć głos żony, syna, brata. Chciał przeczytać wiersz, który złagodziłby przejście w szaleństwo, niepamięć i śmierć. Słyszał jednak w sobie tylko łomoczącą kaskadę otępienia – wymazywała te jego nieliczne części, które trzymały się życia.

Zamrugał i otworzył oczy.

To, co zobaczył, wydawało się jeszcze większym przywidzeniem niż duchy jego bliskich.

Linda leżała twarzą w dół na ziemi. Wokół tego, co zostało z jej głowy, rozkwitał kwiat krwi.

A za nią: Mark Wolfe.

W dłoni trzymał pistolet detektyw Collins.

Adrian chętnie by się roześmiał, bo pomyślał, że śmierć z uśmiechem na twarzy ma sens.

Zacisnął powieki i czekał.

Przestępca obejrzał scenę krwawej jatki przed domem. Raz po raz powtarzał pod nosem: „Jezu Chryste, Jezu Chryste, Jezu Chryste”, choć te słowa nie miały nic wspólnego z wiarą czy religią, wyrażały tylko szok. Jeszcze raz uniósł pistolet pani detektyw. Nie celował w nic konkretnego. Zaraz jednak opuścił broń, bo stało się oczywiste, że na nic mu się już nie przyda. Zobaczył laptop na dachu pikapa i kamerę – która wiernie rejestrowała wszystko.

Cisza wydawała się całkowita. W oddali milkły ostatnie echa wystrzałów.

– Jezu Chryste – wymamrotał raz jeszcze.

Spojrzał w dół na detektyw Collins i pokręcił głową.

Powoli podszedł do ciała Adriana. Ku jego zaskoczeniu, powieki starca drgnęły i uniosły się. Wolfe poznał, że profesor jest ciężko ranny, i wątpił, czy przeżyje. Mimo to, kiedy nachylił się nad nim, przybrał krzepiący ton.

– Twarda z ciebie sztuka, profesorku. Trzymaj się. – Usłyszał wycie szybko nadciągających syren. – Jedzie pomoc – powiedział. – Nie poddawaj się. Zaraz będą. – Miał dodać „wisisz mi dużo więcej niż dwadzieścia patoli”, ale tego nie zrobił.

Co innego zaprzątało go w tej chwili – wybuch dumy i prawdziwie cudowna myśclass="underline" Jestem bohaterem. Kurde, bohaterem. Zabiłem mordercę policjanta. Nigdy więcej nie będą się mnie czepiać, z żadnego powodu, cokolwiek w cholerę zrobię. Jestem wolny.

Syreny wyły coraz bliżej. Wolfe odwrócił wzrok od rannego profesora i zobaczył coś takiego, że nawet jemu opadła szczęka.

Zza niszczejącej stodoły wyłoniła się zupełnie naga nastolatka. Nie próbowała się zasłaniać, jeśli nie liczyć tego, że do serca tuliła misia.

Wstał i odsunął się na bok, kiedy Jennifer przeszła przez podwórze. Uklękła przy Adrianie i w tej samej chwili pierwszy radiowóz skręcił na podjazd przed domem.

Wolfe zawahał się, ale w końcu zdjął z siebie lekką kurtkę. Narzucił ją na ramiona dziewczyny, częściowo po to, żeby okryć jej nagość, ale bardziej dlatego, że chciał dotknąć porcelanowej skóry. Musnął palcem jej ramię. Westchnął, kiedy na wskroś przeszyło go znajome, nieokiełznane, elektryzujące uczucie.

Za nimi radiowozy hamowały z piskiem opon, funkcjonariusze wymachujący bronią wyskakiwali z aut, wykrzykiwali rozkazy, zajmowali pozycje za otwartymi drzwiami samochodów. Wolfe miał dość zdrowego rozsądku, żeby odrzucić pistolet pani detektyw i podnieść ręce w zupełnie niepotrzebnym geście kapitulacji.

Zdawało się, że Jennifer nie słyszy nic oprócz chrapliwego oddechu swojego wybawcy. Wzięła starego człowieka za rękę i mocno uścisnęła, jakby mogła przekazać mu przez skórę trochę swojej młodości, dać mu nieco więcej sił.

Adrian patrzył na nią wzrokiem kogoś, kto budzi się z długiej drzemki niepewny, czy to jeszcze sen, czy już jawa. Uśmiechnął się.

– Cześć – szepnął. – Kim jesteś?

Epilog: Ostatni dzień poezji

Profesor Roger Parsons przeczytał całą pracę semestralną raz, potem drugi, i wreszcie, z czerwonym długopisem w ręku, otworzył ją na ostatniej stronie i u dołu napisał: „Znakomicie, panno Riggins”. Pomyślał chwilę, co dodać, i podniósł oczy na oprawiony, podpisany plakat Milczenia owiec na ścianie gabinetu. Już prawie dwadzieścia dwa lata prowadził zajęcia ze wstępu do psychopatologii dla studentów pierwszego roku, którzy chcieli specjalizować się w psychologii, i nie przypominał sobie lepszej pracy końcowej. Temat: „Autodestrukcyjne postawy młodzieży w okresie dojrzewania”. Pani Riggins rozłożyła na czynniki pierwsze kilka typów aspołecznych zachowań nastolatków i dopasowała je do wzorców psychologicznych dużo bardziej wyrafinowanych, niż mógł się tego spodziewać po studentce pierwszego roku. To oczywiste, stwierdził profesor Parsons, że młoda kobieta, co zawsze siedziała w pierwszym rzędzie i na końcu zajęć pierwsza zasypywała go szybkimi, celnymi pytaniami, przeczyta wszystkie artykuły dla tych, którym zależy na wyższej ocenie, i dużo więcej książek niż zawiera lista lektur.

Dlatego napisał:

„Przy najbliższej okazji zapraszam na rozmowę o programie studiów psychologicznych dla wyróżniających się studentów. Może zainteresowałby też Panią staż kliniczny w okresie wakacji. Tę możliwość zwykle rezerwujemy dla studentów lat wyższych, ale tym razem możemy zrobić wyjątek”.

Potem postawił ocenę: Pięć.

Na uczelni słynął z wyjątkowej surowości i przez wszystkie lata pracy dydaktycznej dał tylko kilka tak wysokich ocen – nigdy komuś z pierwszego roku. Takiej rozprawy, jaką napisała młoda panna Riggins, nie powstydziłby się żaden student trzeciego i czwartego roku z jego specjalistycznych seminariów.

Profesor Parsons odłożył ją na stertę. Zamierzał oddać prace po następnym wykładzie, ostatnim przed wakacjami. Nie chciało mu się sięgać po wypociny następnego osiemnastolatka i sprawdzać od nowa. Kiedy to w końcu zrobił, skrzywił się mocno i głośno jęknął – praca miała literówkę już w drugim zdaniu pierwszego akapitu.