Выбрать главу

Sięgnęła do plecaka i wyjęła tom wierszy. Rozejrzała się pospiesznie. Kilku pacjentów wiezionych na wózkach podziwiało grządki kwiatów w pobliskim ogrodzie, ale tu, na tarasie, byli tylko we dwoje. Stwierdziła, że lepszy moment, by poczytać profesorowi, się nie trafi.

Otworzyła książkę, ale pierwsze wersety przytoczyła z pamięci:

– „Było smaszno, a jaszmije smukwijne świdrokrętnie na zegwniku wężały…” [1]

Tom poezji był gruby – obejmował twórczość wielu pokoleń poetów angielskich i amerykańskich – i między jego stronami schowała małą strzykawkę. Ukradła ją pół roku wcześniej podczas wizyty w przychodni studenckiej z udawanym zapaleniem oskrzeli. Symulowany atak kaszlu, szybki ruch ręki i załatwione.

Strzykawka wypełniona była mieszanką silnego środka przeciwbólowego i kokainy. Kokainę zdobyła bez trudu od jednego z wielu studentów „zarabiających” na utrzymanie podczas studiów. Z lekiem przeciwbólowym – stosowanym w chorobach nowotworowych do łagodzenia ostrych efektów ubocznych chemioterapii – było trudniej. Zajęło jej kilka miesięcy, by zaprzyjaźnić się z mieszkającą na jej piętrze dziewczyną, której matka chorowała na raka piersi. Przy okazji weekendowej wizyty w domu nowej znajomej w Bostonie ukradła sześć tabletek z szafki z lekarstwami. To było więcej, niż wynosiła śmiertelna dawka. Miała wyrzuty sumienia z powodu tej kradzieży i nadużycia zaufania koleżanki. Cóż, nie widziała innego wyjścia.

Recytowała dalej i podwijała rękaw koszuli profesora.

– „Ach, Dżabbersmoka strzeż się, strzeż! Szponów jak kły i tnących szczęk!” – Ostatni raz rzuciła okiem wkoło, czy nikt nie patrzy. – „Raz-dwa! Raz-dwa! I ciach! I ciach! Miecz migbłystalny świstotnie!”

Nie potrafiła robić zastrzyków, ale nie sądziła, żeby to miało znaczenie. Profesor nawet nie drgnął, kiedy igła wbiła się w skórę i trafiła w żyłę. Jennifer wstrzyknęła miksturę.

W wyobraźni Adriana nie zostało nic oprócz matowej szarości. Widział rozproszone światło, słyszał jakieś dźwięki, rozumiał, że słowa odbijają się echem w części jego umysłu ukrytej przez chorobę. Jednak wszystkie snopy, które powiązane ze sobą czyniły go tym, kim był, teraz zostały rozrzucone i porozwalane. A mimo to wypełniające go mętne wody nagle jakby zebrały się w jedną falę i zdołał unieść głowę, tylko trochę, i w oddali zobaczył machające do niego postacie. Brzemię wieku i choroby spadło mu z ramion. Pobiegł naprzód. Śmiał się.

– „Cudobry mój, uściśnij mnie, gdy Dżabbersmoka ściął twój cios! O wielny dniu! Kalej! Kalu!”

Jennifer patrzyła uważnie. Czuła pod palcami słabnące tętno starego człowieka. Kiedy już miała absolutną pewność, że uwolniła go tak jak on kiedyś ją, zamknęła tom wierszy. Pochyliła się, pocałowała profesora w czoło i cicho powtórzyła: – „O wielny dniu! Kalej! Kalu!”

Schowała strzykawkę i zbiór wierszy z powrotem do plecaka, zawiozła starca w słoneczne miejsce na tarasie i tam go zostawiła. Sądziła, że pan Adrian wygląda spokojnie.

– Profesor Thomas zasnął na słońcu – powiedziała dyżurnej pielęgniarce, kiedy wychodziła. – Nie chciałam mu przeszkadzać.

Choć tyle mogłam dla niego zrobić, pomyślała.

John Katzenbach

***
вернуться

[1] Fragmenty Dżabbersmoka w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, (przyp. tłum.).