Odwrócił się w stronę łóżka. Cassie leżała wyciągnięta w leniwej pozie i patrzyła na niego kusząco jak modelka artysty. Była najpiękniejszą halucynacją, jaką mógł sobie wyobrazić. Miała na sobie luźną chabrową sukienkę i nic ponadto. Wiatr nęcąco opinał materiałem jej ciało, choć okna były pozamykane i przez pokój nie przelatywał nawet najlżejszy podmuch. Adrianowi skoczyło tętno. Cassie, która patrzyła na niego z łóżka, miała nie więcej niż dwadzieścia osiem lat – tyle ile wtedy, kiedy się poznali. Jej skóra błyszczała młodością, każda krągłość, drobne piersi, wąskie biodra i długie nogi wydawały się wręcz namacalnymi wspomnieniami. Odrzuciła do tyłu gęste ciemne włosy i spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem. Kąciki ust lekko wygięła w dół w dobrze znany mu sposób – znak, że mówiła śmiertelnie poważnie i że musiał pilnie słuchać każdego jej słowa. Już na początku ich wspólnego życia nauczył się, po czym poznać, kiedy Cassie ma do przekazania coś ważnego.
– Pięknie wyglądasz – powiedział. – Pamiętasz, jak pojechaliśmy w sierpniu na Cape i jednej nocy kąpaliśmy się nago w oceanie, a potem nie mogliśmy znaleźć ubrań, bo zniósł nas prąd?
Pokręciła głową.
– Pewnie, że pamiętam. To było nasze pierwsze wspólne lato. Pamiętam wszystko. Ale nie dlatego tu jestem. Wiesz, co widziałeś.
Adrian chętnie przesunąłby koniuszkami palców po jej skórze, żeby przypomnieć sobie każdy elektryzujący dotyk z dawnych czasów. Bał się jednak, że jak wyciągnie rękę, żona zniknie. Nie do końca rozumiał swój związek z tą halucynacją, nie wiedział, jakie rządzą tu zasady Miał jednak głęboką, przeszywającą jak prąd pewność, że nie chce, żeby Cassie odeszła.
– No, niezupełnie – odparł powoli. – Wcale nie jestem tego pewien.
– Oczywiście, to nie twoja specjalność. Nie całkiem. Nigdy nie byłeś takim specem, co lubi rozpracowywać seryjnych zabójców i terrorystów, a potem raczyć studentów makabrycznymi historyjkami. Ty wolałeś obserwować szczury w klatkach i labiryntach, analizować ich reakcje na bodźce. Ale na pewno wiesz dość o psychopatologii, żeby zbadać tę sprawę.
– To mogło być cokolwiek. A kiedy zadzwoniłem na policję, powiedzieli mi…
Cassie mu przerwała. Odchyliła głowę – kolejny znajomy gest, znak, że szuka odpowiedzi na suficie albo w niebie. Robiła tak, kiedy Adrian się przy czymś upierał. Była artystką i postrzegała zdarzenia okiem artystki: Narysuj kreskę, nanieś kolor na płótno – i już. Po szukaniu pomocy w niebiosach zawsze następowała cięta, stanowcza uwaga. Adrian uwielbiał ten jej nawyk, tę jej absolutną pewność.
– Nie obchodzi mnie, co ci powiedzieli. Ona tam stała, na poboczu, a potem zniknęła. To było przestępstwo. Musiało być. Widziałeś to na własne oczy. Przypadkiem. Ty jeden. I teraz masz kilka rozrzuconych kawałków bardzo trudnej układanki. Twój ruch. Złóż je w całość.
Adrian się zawahał.
– Pomożesz mi? Jestem chory. To znaczy, Oposiku, naprawdę chory. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze będę się trzymał. Wszystko wymyka mi się z rąk. Wszystko się rozłazi. Jeśli się tym zajmę… cokolwiek to jest… nie wiem, czy dożyję końca…
– Kilka minut temu zamierzałeś się zabić – ucięła Cassie, jakby to wyjaśniało całą sprawę. Zakręciła dłonią szeroki łuk i wskazała rugera.
– Chciałem być z tobą. I z Tommym, i z innymi. Uznałem, że nie ma sensu dłużej czekać…
– Ale zobaczyłeś tę dziewczynę na ulicy, a ona zniknęła i to się liczy.
– Nawet nie wiem, kim jest.
– To nieistotne. Zasługuje na szansę, żeby żyć. I ty jeden możesz jej ją dać.
– Ale… od czego zacząć…?
– Kawałki układanki. Uratuj ją, Adrianie.
– Nie jestem detektywem.
– Ale potrafisz myśleć jak detektyw, tylko lepiej.
– Jestem stary, chory, nie umiem już jasno myśleć.
– Umiesz na tyle, na ile to konieczne. Jeszcze ten jeden, ostatni raz. Potem będzie po wszystkim.
– Sam nie dam rady.
– Nie będziesz sam.
– Nigdy nikogo nie potrafiłem uratować. Ani ciebie, ani Tommy'ego, ani swojego brata, ani w ogóle żadnej osoby, którą kochałem. Jak mogę uratować kogoś, kogo nawet nie znam?
– Czy nie my wszyscy szukamy na to pytanie odpowiedzi?
Uśmiechała się. Wygrała ten spór i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Zawsze wygrywała, bo Adrian już w pierwszych minutach ich wspólnych lat odkrył, że dużo przyjemniej jest się z Cassie zgadzać niż kłócić.
– Byłaś taka piękna… – powiedział. – Nigdy nie rozumiałem, jak to możliwe, że ktoś tak piękny jak ty chce być ze mną.
Zaśmiała się.
– Kobiety wiedzą – odparła. – Dla mężczyzn to zagadka, ale dla kobiet nie. My wiemy.
Adrian się zawahał. Przez chwilę myślał, że łzy wzbierają mu w oczach. Ale właściwie nad czym miałby płakać? Może nad wszystkim.
– Tak mi przykro, Cassie. Nie chciałem się zestarzeć.
To zabrzmiało niedorzecznie. A jednak dziwnie miało sens.
Zaśmiała się. Na moment zamknął oczy, żeby wsłuchać się w ten dźwięk. Jakby orkiestra wznosiła się na wyżyny symfonicznej perfekcji.
– Nie cierpię być sam – wyznał. – To boli, że nie żyjesz.
– Ta sprawa zbliży nas do siebie.
Skinął głową.
– Tak. Chyba masz rację. – Spojrzał na komodę. Recepty od neurologa leżały ułożone w stos. Jeszcze niedawno zamierzał je wyrzucić. Teraz je podniósł. – Może… – zaczął wolno – coś z tego pozwoli mi zyskać trochę…
Odwrócił się, ale Cassie już nie było. Westchnął. Do roboty, powiedział sobie. Zostało tak mało czasu.
Rozdział 7
Zamknęła za sobą drzwi i znieruchomiała. Wzbierało w niej podniecenie i chciała chwilę się nim delektować.
Linda zwykle miała wszystko starannie uporządkowane; nawet swoje namiętności. Jak na kobietę o niekonwencjonalnych pragnieniach i egzotycznych gustach, przywiązywała wielką wagę do rutyny i dyscypliny. Lubiła planować swoje przyjemności, tak by na każdym kroku wiedzieć, czego się spodziewać i jak to będzie smakowało. To wcale nie tłumiło doznań, wprost przeciwnie, potęgowało je. Jakby te dwie części jej osobowości nieustannie toczyły ze sobą bój i każda ciągnęła ją w przeciwną stronę. Uwielbiała jednak napięcie, jakie to w niej wytwarzało; dzięki temu czuła się wyjątkowa i sądziła, że to właśnie czyni ją prawdziwie genialnym przestępcą, bo za takiego uważała siebie – i Michaela.
Wyobrażała sobie, że są z Michaelem jak Bonnie i Clyde w wersji Faye Dunaway i Warrena Beatty'ego. Samą siebie postrzegała jako osobę zmysłową, liryczną i uwodzicielską. Była to nie tyle arogancja, ile uczciwa ocena tego, jak wygląda i jakie wrażenie robi na mężczyznach.
Oczywiście, ci, którzy się na nią gapili, w ogóle jej nie obchodzili. Liczył się tylko Michael.
Powoli omiotła wzrokiem piwniczny pokój. Nagie białe ściany. Stare brązowe metalowe łóżko z białym prześcieradłem na spłowiałym szarym materacu. Przenośny sedes turystyczny w kącie. Niemiłosiernie jasne światło mocnych lamp pod sufitem. Smród środka odkażającego i świeżej farby w nieruchomym, gorącym powietrzu. Michael jak zwykle dobrze się spisał, przygotowując wszystko do rozpoczęcia Serii numer 4. Zawsze trochę ją to dziwiło, że zrobiła się z niego taka złota rączka – jego główną specjalnością były przecież komputery i operacje sieciowe, o nich uczył się na studiach. Świetnie też jednak posługiwał się wiertarką i młotkiem. Prawdziwie wszechstronny talent. Może dlatego tak mocno go kochała.
Linda uważała, że łączy ich więź, do której pasuje tylko określenie „wyjątkowa”.