Terri rozłożyła akta na biurku obok laptopa z pokoju Jennifer. Pokrywę zdobiły dwie jaskrawoczerwone nalepki z kwiatami i podłużna naklejka z hasłem „Ratujmy wieloryby”. W zwykłych okolicznościach musiałaby poczekać do rana, a potem poprosić prokuraturę stanową, żeby przysłali biegłego, który obejrzałby komputer. Biurokracja do kwadratu. Ale Terri chodziła jako wolny słuchacz na kurs dotyczący cyberprzestępczości zorganizowany przez lokalny uniwersytet i potrafiła dostać się na twardy dysk, skopiować jego zawartość i przenieść dane na pamięć USB. Otworzyła komputer.
Zerknęła w stronę okna. Brzask przesączał się już przez gałęzie dostojnego dębu rosnącego na skraju parkingu przed komisariatem. Długo patrzyła na drzewo. Zdawało się, że światło wyszukuje i przenika pączki liści i szorstką korę, ochoczo odgarniając cienie. Po ciężko przepracowanej nocy powinna być padnięta, ale adrenalina dawała jej dość energii, żeby jeszcze trochę pociągnąć. Kawa by pomogła, pomyślała. Przypomniała sobie, że musi niedługo zadzwonić do domu, upewnić się, że Laurie zrobiła dzieciom pobudkę, przygotowała im drugie śniadanie do szkoły i wygoniła je za drzwi w porę, by zdążyły na autobus. Przykro, że nie będzie jej w domu, gdy się obudzą – choć pewnie ucieszą się na widok Laurie. Zawsze się ekscytowały, kiedy ich matkę wzywano w środku nocy do jakiegoś przestępstwa. Terri na sekundę zamknęła oczy. Przez chwilę ogarnął ją niepokój: Czy Laurie odprowadzi dzieciaki na autobus? Chyba nie zostawi ich samych na poboczu…
Pokręciła głową. Wiedziała, że może polegać na przyjaciółce.
Strach, pomyślała, zawsze czai się tuż pod skórą i tylko czeka, żeby wyrwać się na wierzch.
Dotknęła włącznika komputera i maszyna ożyła. Jesteś tu, Jennifer? Co mi powiesz?
Zastanawiała się, czy każda kolejna minuta jest cenniejsza od poprzedniej. Tak, powinna zaczekać na oficjalną zgodę na oględziny komputera. Ale nie zaczekała.
Michael był niezmiernie zadowolony z siebie.
Po spaleniu skradzionej furgonetki zatrzymał się na parkingu przy autostradzie i podrzucił kartę biblioteczną Jennifer Riggins do damskiej ubikacji. Zanim to zrobił, sączył czarną kawę w bufecie między McDonaldem a zamkniętą budką z lodami i obserwował podróżnych przewalających się przez parking, aż nabrał pewności, że ubikacja jest pusta. Szybki rzut oka powiedział mu, że na krótkim korytarzu do dwojga drzwi z tabliczkami „Panie” i „Panowie” nie ma kamer. Mimo to na wszelki wypadek włożył ciemnoniebieską bejsbolówkę. Nisko opuścił daszek, żeby przesłonić twarz. Zmiął w dłoni tekturowy kubek, wyrzucił go do kosza i podszedł do drzwi oznaczonych „Panowie”. W ostatniej chwili skręcił do damskiej ubikacji. Spędził tam zaledwie kilka sekund – tyle wystarczyło, żeby upuścić kartę awersem do góry obok sedesu, gdzie zapewne znajdzie ją następna ekipa sprzątająca.
Bardzo możliwe, że po prostu wyrzucą ją do śmieci. Ale kto wie, może tego nie zrobią – a to by mu pasowało.
Z powrotem w pikapie usiadł za kierownicą i wyciągnął mały laptop. Na parkingu dało się bezprzewodowo połączyć z Internetem. Doskonale.
Tak jak furgonetka, z której skorzystali, komputer był kradziony. Trzy dni wcześniej Michael zwinął go ze stolika w stołówce uniwersyteckiej. Łatwizna. Wystarczyło zaczekać, aż jeden ze studentów zostawi laptop i pójdzie po cheeseburgera. Z frytkami, domyślał się Michael. Ważne było, żeby po kradzieży nie rzucić się od razu do ucieczki. To zwróciłoby uwagę. Wsunął więc komputer w czarny neoprenowy pokrowiec i przesiadł się do stolika na drugim końcu sali. Tam zaczekał, aż student wróci, zauważy, że laptop zniknął, i narobi rabanu. Wtedy wepchnął komputer w pokrowcu do plecaka i podszedł do grupki otaczającej wzburzonego studenta. „Stary, musisz wezwać ochronę, i to szybko”, poradził głosem starszego, doświadczonego kolegi. „Nie ma co czekać, trzeba to załatwić od razu”. Zawtórowały mu pomruki poparcia. I w następnych chwilach, kiedy z licznych kieszeni wyłoniły się komórki i zapanowało ogólne zamieszanie, Michael jakby nigdy nic wymknął się ze skradzionym laptopem nonszalancko schowanym w plecaku. Raźnym krokiem przemaszerował między studentami na parking, gdzie czekała Linda.
Niektóre kradzieże, pomyślał, są wyjątkowo proste.
Kilka stuknięć w klawisze i otworzył stronę rezerwacji biletów autobusowych. Wprowadził numer visy zabranej z portfela dziewczyny. Domyślał się, że „Mary” to jej matka.
Kupił bilet w jedną stronę na autobus do Nowego Jorku o drugiej w nocy. Chodziło o to, żeby zostawić mylny trop – na wypadek gdyby ktoś szukał Jennifer. Trop donikąd.
Wrzucił bieg i wyjechał z parkingu. Wiedział, że za dużym biurowcem na obrzeżach Bostonu jest kontener na śmieci opróżniany z samego rana. Zagrzebał komputer pod stertą odpadów. Każdy, kto będzie dość sprytny, by pójść śladem rezerwacji, znajdzie bardzo ciekawy adres IR
Następny przystanek – dworzec autobusowy w Bostonie. Był to stateczny, kwadratowy gmach spowity mgiełką spalin z silników Diesla, wypełniony gęstym, oleistym zapachem, rozświetlony bezlitosnymi neonami. Przepływał przez niego nieprzerwany strumień pasażerów. Autobusy wyjeżdżały na ulice, mijały największe atrakcje miasta i ruszały drogą 93 na północ lub południe bądź 90 na zachód. To wszystko kojarzyło się Michaelowi z upuszczonym na twardą podłogę termometrem, z którego wyciekają srebrzyste kropelki rtęci.
Na dworcu był system elektronicznego zakupu biletów, ale Michael zaczekał, aż wokół przypominającego bankomat automatu zbierze się kilka osób. Dołączył do nich, przeciągnął kradzioną kartę przez czytnik i pobrał bilet. Z wydrukowanym: „M. Riggins”. Miał pochyloną głowę. Wiedział, że prawie cały dworzec jest w polu widzenia kamer; jakiś policjant mógłby potem porównać czas wydania biletu z nagraniem pokazującym automat biletowy i zobaczyć, że nie Jennifer korzystała z maszyny. Ostrożnie, napomniał siebie w duchu.
Jak tylko odebrał bilet, poszedł do męskiej ubikacji. Szybko upewnił się, że jest sam, i zamknął się w kabinie. Otworzył plecak, wyjął inną kurtkę, kapelusz wędkarski z opadającym rondem, sztuczną brodę i wąsy. W kilka sekund zmienił swój wygląd, wyszedł z budynku i zaczaił się w ciemnym kącie.
Dworca pilnowali znudzeni policjanci. Byli głównie od tego, żeby wyłapywać bezdomnych – ci szukali ciepłego i bezpiecznego miejsca na nocleg, ale gardzili licznymi schroniskami.
Gliniarze mieli też z pewnością zapobiegać napadom na podróżnych, które potem niefortunnie trafiałyby na pierwsze strony gazet. Na dworcu panowała napięta atmosfera; Michael wyczuwał, że znajduje się na pograniczu normalności, przyzwoitości i występku, w jednym z tych miejsc, gdzie różne światy nieprzyjemnie ocierają się o siebie.
Sądził, że wygląda, jakby należał do kategorii ludzi porządnych – kamuflaż sprytnie ukrywał prawdę.
Czekał na niewygodnym czerwonym plastikowym krześle, przytupywał nerwowo i starał się nie rzucać w oczy, aż wreszcie zobaczył to, czego potrzebował: trzy dziewczyny w wieku studenckim z jednym rozkojarzonym chłopakiem. Cała czwórka niosła plecaki i najwyraźniej w ogóle nie przejmowała się, że już późno. Ale wyglądali też na porządnisiów, takich, co to będą chcieli zachować się przyzwoicie, kiedy znajdą coś, co do nich nie należy. Do kogoś zadzwonią. Właśnie o to chodzi. Spiętrzenie tajemnic.
Powoli wsunął się do kolejki za nimi, z postawionym kołnierzem, w nisko opuszczonym kapeluszu. Teraz wiedział na pewno, że kamery wszystko nagrywają. Cholerny akt patriotyczny, zażartował w duchu. Tyle że nietrudno znaleźć w Internecie posty o tym, gdzie te kamery są umieszczone i jak prowadzą obserwację. Zaczekał, aż grupka młodych ludzi stłoczy się przy okienku i zacznie przekonywać umęczonego nocnego kasjera, żeby obsłużył ich wszystkich naraz. Ukradkiem wyciągnął rękę do przodu i wsunął visę do odpiętej kieszonki jednego z plecaków.