Adrian poczuł się, jakby dostał burę. Zawsze zapominał języka w gębie i jąkał się, kiedy próbował rozmawiać ze starszym bratem o uczuciach. Brian pod każdym względem wydawał się tak doskonały, tak godny podziwu. Wojownik. Filantrop. Człowiek prawa i rozsądku. Nawet kiedy obaj wydorośleli i Adrian zdobył na studiach gruntowną wiedzę o zespole stresu pourazowego i atakach mrocznej depresji, które nieustannie nękały Briana, trudno mu było przełożyć teorię z sali wykładowej na praktyczne rady dla kogoś, kogo kocha. Tak wiele chciał powiedzieć, ale słowa zawsze zamierały mu na ustach i spadały w otchłanie zapomnienia.
Brian nasadził hełm na głowę i zsunął go trochę do tyłu, żeby omieść spojrzeniem niebieskich oczu parking przed apteką.
– Dobre miejsce na zasadzkę – stwierdził w roztargnieniu. – No, nic się na to nie poradzi. Pierwsze pytanie: Kim jest Jennifer? Trzeba się tego dowiedzieć. Potem zajmiemy się pytaniem: Dlaczego?
Adrian skinął głową. Zerknął w stronę różowej czapki Red Sox na siedzeniu samochodu. Brian podążył za jego wzrokiem.
– No właśnie – podchwycił od razu. – Ktoś ją rozpozna. Mówisz, że szła pieszo?
– Tak. Spieszyła się na przystanek.
– Czyli wyruszyła z twojej dzielnicy?
– To byłoby logiczne.
– Cóż… Od tego zacznij. Wytycz sobie jakiś teren. Powiedzmy, sześć przecznic, parę kilometrów, a potem działaj systematycznie. Zapisuj adresy odwiedzonych domów i komentarze ludzi. Ktoś zobaczy tę czapkę, usłyszy imię i wskaże ci właściwy kierunek.
– Przecież to z pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć domów… Dużo dzwonków do wciśnięcia.
– I wciśniesz wszystkie po kolei.
Adrian pokiwał głową.
– Słuchaj, Audie. – Brian użył zdrobnienia z dziecięcych lat. – Praca śledcza to głównie zdzieranie butów. To nie Hollywood, nic pasjonującego. Zwykła harówka. Wysiłek fizyczny. Przekształcasz przypuszczenia w szczegóły i fakty, a potem zbierasz je do kupy. Większość śledztw to puzzle. Według autorów kryminałów i producentów telewizyjnych przypominają te składane z tysiąca elementów reprodukcje Mony Lisy albo mapy świata. Częściej jednak są jak drewniane układanki z klocków, które daje się przedszkolakom. Dopasuj klocki do wyciętej sylwetki krowy albo kaczki. Tak czy inaczej, kiedy kończysz, widzisz całość. I dlatego sprawia to taką satysfakcję. – Zrobił krótką przerwę. – Pamiętasz, jak ci opowiadałem o dochodzeniu, które tam prowadziłem? To było pierwszego lata po moim powrocie, na Cape. Rozpaliliśmy ognisko na plaży, wypiliśmy kilka piw za dużo i rozmowa zeszła na ten temat… Chodzi o tę historię, kiedy cztery razy przesłuchałem całe dwa plutony, zanim prawda zaczęła wychodzić na jaw…
Adrian to pamiętał. Brian rzadko mówił o swoim pobycie w Wietnamie i walkach, które widział jako żołnierz żandarmerii. Rok 1969. Sprawa o gwałt. Bulwersująca i moralnie niejednoznaczna – ofiara należała do Wietkongu, Brian nie miał co do tego wątpliwości, oskarżeni również. Innymi słowy, była wrogiem – choć brakowało niezbitych dowodów. I dlatego, cokolwiek ją spotkało, cóż… zapewne na to zasłużyła. A przynajmniej tak to sobie usprawiedliwiało pięciu żołnierzy, którzy w wiejskiej chacie brali ją jeden po drugim dotąd, aż prawie wyzionęła ducha, więc zostało im tylko jedno realne wyjście. W takich sprawach próżno szukać moralnej słuszności, a ustalenie prawdy o czymś, co wydarzyło się na marginesie wojny, nikomu nie przynosi korzyści. Zgwałcono kobietę. Dowódca kazał przeprowadzić śledztwo. Brian znalazł winnych. I nic. Sporządził raport. Wojna trwała dalej. Ludzie ginęli.
Brat zarzucił karabin na ramię.
– Tam. – Wskazał w głąb drogi. – To może męczące, ale konieczne. Będziesz pamiętał, o co pytać? Lepiej, żebyś nie zapomniał…
– Musisz mi podpowiadać – odparł Adrian. – Rzeczy wylatują mi z głowy, kiedy nie uważam.
– Będę przy tobie – zapewnił go Brian.
Adrian chciał wyrazić żal, że przed laty nie mógł obiecać bratu tego samego. Nie było go u boku Briana, kiedy ten potrzebował jego wsparcia. Ot, i wszystko. Na tę myśl zachciało mu się płakać i zrozumiał, że to znak, że nie w pełni kontroluje swoje rozchwiane emocje. Przecież nie mógł zalać się łzami w słoneczny, bezchmurny, łagodny poranek, stojąc na parkingu apteki w małym, tętniącym życiem pasażu handlowym na skraju swojego miasta. Wzbudziłby niepożądane zainteresowanie. To nie byłoby wskazane.
Nie dla detektywa, którym musiał się stać.
Wsunął się za kierownicę i ruszył do swojej dzielnicy. Nawet w jasnym wiosennym słońcu nagle wydała mu się dużo bardziej mroczna i tajemnicza niż kiedykolwiek przypuszczał, że to możliwe.
Zapukał do dwudziestu drzwi. Prawie połowa się nie otworzyła, a za pozostałymi nie czekało nic ciekawego. Ludzie odnosili się do niego uprzejmie – sądzili, że ma coś na sprzedaż albo zbiera datki na jakiś szlachetny cel, jak czysta woda czy ratowanie wielorybów. Kiedy pokazywał im czapkę i mówił imię dziewczyny, robili wielkie oczy.
Był sam, przed nim kroczył Brian. Jego brat założył przeciwsłoneczne okulary i szedł z wigorem młodzieńca, więc zwykle wyprzedzał go o kilka kroków.
Adrian czuł się strasznie staro – choć nie był zmęczony i skrycie cieszył się z tego, jak twarde mięśnie jego nóg naprężały się bez skargi, kiedy dotrzymywał kroku duchowi swojego brata.
Zatrzymał się, pozwolił, by poranne promienie zalały mu twarz. Spojrzał w górę, na snopy światła tańczące z cieniami. Odwieczna walka – między sprowadzaniem światła a odnajdowaniem ciemności. Przypomniało mu to pewien wiersz; jego ulubieni pisarze zawsze sięgali po symbolikę z pogranicza dobra i zła.
– Yeats – powiedział na głos. – Brian, czytałeś Walkę Cuchulaina z morzem?
Brat zdjął karabin z ramienia i zatrzymał się półtora metra przed Adrianem. Kucnął, przykląkł na jedno kolano wpatrzony prosto przed siebie, jakby obserwował ścieżkę w dżungli, nie dzielnicę na przedmieściu.
– Mhm. Jasne. Zajęcia z poetyckich tradycji w poezji współczesnej na drugim roku. Z tego, co kojarzę, też się na nie zapisałeś i zaliczyłeś na lepszą ocenę.
Adrian przytaknął.
– Najbardziej podobał mi się ten moment, kiedy bohater uprzytamnia sobie, że zabił jedynego syna… ratunkiem było tylko szaleństwo. Dlatego został zaczarowany, i uzbrojony w miecz i tarczę stanął do walki z morskimi falami…
– …”Fala niezwyciężona…” – Brian zacytował słowa poety. Uniósł pięść, jakby zatrzymywał gestem cały pluton idący za nim gęsiego, nie swojego brata. Utkwił wzrok w ścieżce wyłożonej czerwonymi cegłami. – Idź przodem, Audie – szepnął. – Zajrzyj do tego domu. – Mówił cicho, ale stanowczo jak dowódca.
Adrian podniósł głowę. Jeszcze jeden zadbany drewniany domek na przedmieściach, praktycznie taki sam jak wszystkie pozostałe. Z jego własnym włącznie.
Westchnął i podszedł do drzwi. Brata zostawił na chodniku. Dwa razy nacisnął dzwonek i kiedy już miał odwrócić się i odejść, wewnątrz usłyszał szybkie kroki. Drzwi uchyliły się i stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku. W dłoni trzymała ścierkę do naczyń, miała przekrwione oczy i potargane blond włosy. Pachniała dymem i lękiem. Wyglądała, jakby nie spała od miesiąca.
– Przepraszam, że przeszkadzam – wyjąkał.
Kobieta zajrzała mu za plecy. Głos jej drżał, ale próbowała być uprzejma.
– Proszę pana, nie interesują mnie Świadkowie Jehowy, mormoni ani scjentologia. Dziękuję, ale nie, dziękuję…
Zaczęła zamykać drzwi.
– Nie, nie – powiedział Adrian.
Z tyłu usłyszał stanowczą komendę brata: Pokaż jej czapkę!