Выбрать главу

– Ma pan kogoś do pomocy? Żonę? Dzieci? Krewnych? Niedługo będzie pan wymagał stałej, całodobowej opieki. Dobrze, gdybym jak najszybciej porozmawiał z pańskimi bliskimi, pomógł im zrozumieć, przez co pan będzie przechodził… – Lekarz sięgnął po bloczek recept i zaczął szybko wypisywać listę leków.

Adrian się uśmiechnął.

– Całą potrzebną mi pomoc mam w domu.

Pan Półautomatyczny Ruger kaliber 9 milimetrów, pomyślał. W górnej szufladzie stolika nocnego. Magazynek na trzynaście nabojów pełny, ale jedna kula wystarczy.

Lekarz mówił coś jeszcze o pielęgniarskiej opiece domowej i opłatach ubezpieczeniowych, przekazaniu pełnomocnictw i testamencie, długich pobytach w szpitalu i ogromnym znaczeniu następnych wizyt, lekach, które jego zdaniem nie spowolnią rozwoju choroby, ale i tak należy je brać, bo może choć trochę pomogą, ale Adrian zrozumiał, że tak naprawdę nie musi już go słuchać.

Na przedmieściach małego miasta uniwersyteckiego, w którym mieszkał Adrian, między dawnymi polami uprawnymi, dziś zabudowanymi nowoczesnymi, ekskluzywnymi rezydencjami, przycupnął mały rezerwat przyrody – obejmował skromne wzgórze, a właściwie zaledwie wybrzuszenie terenu, szumnie zwane przez miejscowych „górą”. Na szczyt góry Pollux wiodła ścieżka, wiła się przez las i ostatecznie wychodziła na punkt widokowy na dolinę. Adriana zawsze irytowało to, że obok góry Pollux nie było góry Kastor. Ciekawe, kto nadał wzgórzu tak pretensjonalną nazwę. Jakiś uczony typ, podejrzewał, zatrudniony na uczelni dwa wieki temu, w czasach, kiedy profesorowie w czarnych wełnianych surdutach i wykrochmalonych białych kołnierzach wpajali studentom wiedzę klasyczną. Jednak pomimo jego wątpliwości co do nazwy i trafności zaszczytnego miana „góra”, lubił to miejsce. Cichy zakątek uwielbiany przez miejskie psy, spuszczane tam ze smyczy, i ludzi, którzy chcieli zostać sami ze swoimi myślami. I to tam Adrian pojechał po wizycie u lekarza.

Zaparkował stare volvo na przydrożnym parkingu u wylotu ścieżki i ruszył pod górę. Kiedy indziej włożyłby traperki na to wczesnowiosenne błoto; a tak pewnie szybko zniszczy buty.

Powiedział sobie, że to już bez znaczenia.

Wokół niego dogasało popołudnie, zimno pieściło mu plecy. Nie był odpowiednio ubrany na spacer, tym bardziej że w Nowej Anglii każdy pełzający cień niósł jeszcze z sobą tchnienie zimy. Nie zważał na chłód ani na szybko przemakające buty.

Na ścieżce nie było nikogo. Żadnych rozbrykanych golden retrieverów, co to biegają po krzakach w poszukiwaniu jakiegoś zapachu. Tylko Adrian. Szedł równym tempem. Samotność mu odpowiadała. Naszła go dziwna myśl, że gdyby kogoś spotkał, poczułby potrzebę, żeby wyznać: „Mam chorobę, o której nigdy nie słyszałeś. Zabije mnie, ale przedtem wszystko mi odbierze”.

Przynajmniej w przypadku raka, pomyślał, albo choroby serca, człowiek może pozostać sobą tak długo, jak tylko da radę, podczas gdy choroba go morduje. Był zły i chciał się jakoś wyładować, w coś uderzyć, ale zamiast tego tylko maszerował pod górę.

Wsłuchał się w swój oddech. Równy. Normalny. Ani śladu wysiłku. To niesprawiedliwe. Wolałby udręczone sapanie, coś, co powiedziałoby mu, że jest nieuleczalnie chory.

Mniej więcej po półgodzinie dotarł na szczyt – jeśli to nie za duże słowo. Resztki światła słonecznego wysączały się znad wierzchołków wzgórz na zachodzie. Przysiadł na dużej skale łupkowej i spojrzał na odległą dolinę. Pierwsze oznaki wiosny w Nowej Anglii pojawiły się już na dobre. Widział wczesne kwiaty. Głównie żółte i fioletowe krokusy wyglądały z wilgotnej ziemi. Drzewa zieleniały pączkami, które zaciemniały gałęzie jak jedno-, dwudniowy zarost policzki. Klucz dzikich gęsi kierował się na północ. Ich hałaśliwe krzyki niosły się po bladoniebieskim niebie. Wszystko to było tak uderzająco normalne, że Adrian czuł się trochę głupio; to, co się z nim działo, nijak się miało do otaczającego go świata.

W oddali dostrzegł iglice kościoła na środku uczelnianego kampusu. Drużyna bejsbolowa już na pewno wyszła trenować odbicia – w hali, bo boisko wciąż było przykryte brezentem.

Swój gabinet miał na tyle blisko, że gdy otwierał okno w wiosenne popołudnia, słyszał odległy stukot uderzeń kijów w piłki. Po długiej zimie cieszyło to tak bardzo jak widok drozda, który krąży nad dziedzińcem w poszukiwaniu dżdżownicy.

Adrian odetchnął głęboko.

– Wracaj do domu – powiedział na głos. – Zastrzel się, dopóki wszystko, co sprawia ci przyjemność, jest rzeczywiste. Bo choroba ci to odbierze.

Zawsze uważał się za człowieka czynu i z zadowoleniem przyjmował natarczywą myśl o samobójstwie. Szukał argumentów przemawiających za tym, żeby się wstrzymać. Nie znalazł żadnego.

Może wystarczy zostać tutaj. Ładne miejsce. Jedno z jego ulubionych. W sam raz na śmierć. Ciekawe, czy w nocy zrobi się dość zimno, by zamarzł. Wątpił w to. Pewnie skończyłoby się na tym, że marznąc i kaszląc, doczekałby świtu – a wtedy najadłby się wstydu, nawet jeśli był jedyną osobą na świecie, dla której wschód słońca oznaczałby porażkę.

Pokręcił głową.

Rozejrzyj się, nakazał sobie. Zapamiętaj, co warte zapamiętania. Resztę zignoruj.

Spojrzał w dół, na buty – pokryte skorupą błota i przemoczone – i zastanawiał się, dlaczego nie czuje wilgoci na palcach u nóg.

Nie ma co zwlekać, stwierdził stanowczo. Wstał i strzepnął pył łupkowy ze spodni. Cienie przedzierały się przez krzaki i drzewa, na ścieżce w dół z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej.

Obejrzał się na dolinę. Tam uczyłem. Tam mieszkaliśmy. Żałował, że nie może stąd zobaczyć loftu w Nowym Jorku, gdzie poznał żonę i po raz pierwszy się zakochał. Żałował, że nie może zobaczyć ulubionych miejsc z dzieciństwa i tych związanych z rozmaitymi wspomnieniami z młodości. Żałował, że nie może zobaczyć rue Madeleine w Paryżu i narożnego bistro, do którego podczas urlopów naukowych co rano chodzili z żoną na kawę. I apartamentu Marleny Dietrich w berlińskim hotelu Savoy – zatrzymali się tam, kiedy pojechał wygłosić wykład w Institut für

Psychologie. Tam też poczęli swoje jedyne dziecko. Wytężył wzrok, patrząc na wschód, w stronę domu na Cape, gdzie spędzali każde lato od czasów jego młodości, plaż, na których uczył się łowić na muchę skalniki, i pełnych pstrągów strumieni. Brnął wtedy pośród prastarych głazów przez wodę, co aż kipiała energią.

Żal tego wszystkiego.

Nic się na to nie poradzi.

Odwrócił się od tego, co mógł i czego nie mógł zobaczyć, i ruszył ścieżką w dół. W zapadającej ciemności szło się powoli.

Był raptem pół przecznicy od domu, jechał między rzędami skromnych, białych drewnianych domów. Ich mieszkańcy, jego sąsiedzi, stanowili eklektyczny zbiór. Osiedlili się tu pracownicy uczelni, agenci ubezpieczeniowi, dentyści, niezależni autorzy poradników biznesowych, instruktorzy jogi i trenerzy rozwoju osobistego. Zauważył dziewczynę. Szła poboczem.

Pewnie nie zwróciłby na nią większej uwagi, ale uderzyła go determinacja, z jaką kroczyła naprzód. Jakby doskonale wiedziała, czego chce. Miała popielato-blond włosy wsunięte pod jaskraworóżową czapkę Boston Red Sox. Jej ciemna parka była w paru miejscach rozdarta, dżinsy też. Najbardziej zaintrygował go jej plecak – wręcz pękał w szwach od ubrań. W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna po prostu wraca do domu. Podwiózł ją tu popołudniowy autobus zabierający uczniów, którzy za karę musieli zostać po lekcjach w szkole. Ale zauważył, że do plecaka jest przytroczony duży pluszowy miś, a nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek pokazał się w liceum z taką dziecinną zabawką. Taka osoba z miejsca stałaby się obiektem drwin.

Przejeżdżając obok, zerknął na jej twarz.