Scott natychmiast uniósł dłoń.
– To wysoce nieprawdopodobne. Doskonale znam swoich pacjentów i żaden z nich nie dopuściłby się czegoś takiego.
– Cóż… – ciągnęła Terri. – Na pewno miał pan… przypadki, które zakończyły się nie w pełni zadowalająco?
– Oczywiście – prychnął. – Każdy rozsądny terapeuta zdaje sobie sprawę, że nie wszystkim pacjentom pomoże. Niepowodzenia są nieuniknione…
– Czyli nie należy wykluczać, że jedno z tych „niepowodzeń” może żywić do pana urazę? – spytała i bacznie obserwowała reakcję Scotta.
– To niedorzeczne, pani detektyw. – Mówił bardzo oficjalnym tonem. – Sama myśl, że któryś z moich podopiecznych uknuł tak przemyślną zemstę… nie. Niemożliwe. Gdyby ktoś żywił do mnie aż taką urazę, wiedziałbym o tym.
Jasne, prychnęła w duchu Terri. Musiała przypomnieć samej sobie, że cokolwiek sądzi o Scotcie, nie może to rzutować na ocenę sytuacji. Nie wolno jej też zadawać pytań na podstawie informacji uzyskanych z komputera Jennifer. Ale one kiedyś padną. Już nie mogła się doczekać.
– Tak czy owak, niewykluczone, że w którymś momencie poproszę pana o listę nazwisk.
Scott zbył to lekkim machnięciem ręki. Może to był znak zgody, może nie. Albo ani jedno, ani drugie. Terri tak czy tak nie liczyła, że facet spełni jej prośbę.
Znów odwróciła się do Mary Riggins.
– A co może mi pani powiedzieć o krewnych nieżyjącego męża?
Mary zrobiła zmieszaną minę.
– Cóż, nasze stosunki nie są idealne, ale…
– Ze względu na Jennifer?
– Tak. Jej dziadkowie narzekają, że za rzadko ją do nich przywożę. Mówią, że jest wszystkim, co im zostało z ich syna. Poza tym nigdy nie żyłam dobrze z jej ciotkami. Nie mam pojęcia dlaczego, ale chyba obwiniają mnie o jego śmierć. Ale nie aż tak, żeby…
Terri zauważyła, że Mary Riggins nie używa imienia swojego zmarłego męża. David. Niby drobiazg, ale to wydało jej się dziwne. Odetchnęła głęboko i mówiła dalej.
– Ich nazwiska i adresy też mogą być potrzebne. – Zawahała się. Szukała podłoża przestępstwa i jak dotąd usłyszała kilka rzeczy, które ewentualnie świadczyłyby o tym, że w tym domu skrywa się coś, co przyczyniło się do zniknięcia Jennifer.
To jednak nie wystarczało. – A co z okupem? – spytała. – Zakładam, że nikt nie zażądał od państwa pieniędzy?
Mary Riggins gwałtownie pokręciła głową.
– Nie jesteśmy jakimiś bogaczami… to znaczy, zwykle uprowadza się dzieci biznesmenów Albo polityków. Albo kogoś, kto ma dostęp do dużych pieniędzy, prawda?
– Może. – Terri słyszała znużenie w swoim głosie. Uznała, że to nieprofesjonalne.
– Przestępcy seksualni – powtórzył Scott ze złością. – Ilu ich mieszka w okolicy?
– Kilku. Zdobędę listę. Zdajecie sobie państwo sprawę, że prawdopodobieństwo, że Jennifer uprowadził z ulicy anonimowy przestępca, seryjny zabójca albo gwałciciel, jest znikome? Takie przypadkowe porwania zdarzają się w zasadzie tylko w filmach i…
– Ale się zdarzają – wtrącił Scott.
– Tak.
– Nawet w tej okolicy… – ciągnął.
– Tak. Nawet w tej okolicy – odparła Terri.
Scott triumfował. Terri widziała wiele powodów, żeby go nie lubić. Aż dziw, że ludzie wierzyli, że ten człowiek jest im w stanie pomóc.
– Na pewno znikają studenci z college'u i uniwersytetu… -upierał się.
– Owszem. Młodzi ludzie, którzy mają kłopoty z alkoholem, narkotykami, narzeczonymi i własną psychiką. W każdym przypadku…
– A co z tą dziewczyną z sąsiedniego miasta… tą, której ciało znaleziono w lesie sześć lat po tym, jak zniknęła…
– Znam sprawę. Dwa stany dalej aresztowano notowanego przestępcę seksualnego. Przyznał się do zabójstwa. I o ile wiem, nie było podobnej zbrodni na naszym terenie…
– O ile pani wie… – znów przerwał jej Scott.
– Tak. O ile wiem.
– Ale, pani detektyw… proszę wysłuchać profesora Thomasa… – wtrąciła Mary.
Terri znów odwróciła się w stronę starca. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem, jakby myślami błądził zupełnie gdzie indziej.
Jego oczy wydawały się zasnute szarą mgłą, oparami czegoś, czego nie potrafiła rozpoznać. To ją niepokoiło.
– Proszę jeszcze raz opowiedzieć, co pan widział – zażądała. – Ze wszystkimi szczegółami.
Adrian powiedział jej o zdeterminowanej minie Jennifer i o furgonetce – że pojawiła się znikąd, zwolniła i powoli ruszyła śladem dziewczyny. Najlepiej jak umiał, opisał kobietę za kierownicą i mężczyznę, który zniknął z pola widzenia. Wspomniał, że wóz zatrzymał się na chwilę i odjechał z piskiem opon. I wreszcie opowiedział o różowej czapce na poboczu. To ona doprowadziła go na ulicę Jennifer, do jej domu i w końcu do tego salonu. Starał się mówić zwięźle i precyzyjnie; chciał, żeby jego relacja była wierna i rzeczowa. Nie przedstawił żadnego z wniosków, które wyciągnął, zmuszony przez duchy żony i brata; niech pani detektyw sama do nich dojdzie.
Widział, że im dłużej mówi, tym większa jest rozpacz matki dziewczyny i wściekłość jej faceta.
Tymczasem policjantka z każdym kolejnym szczegółem wydawała się coraz spokojniejsza. Jak zawodowy pokerzysta chytrze ukrywała to, co naprawdę myśli.
Kiedy przerwał, opuściła głowę i przejrzała notatki. W tej chwili usłyszał szept.
– Chyba jej nie przekonałeś – powiedział Brian.
Adrian nie odwrócił się w stronę dźwięku. Nie odrywał oczu od pani detektyw.
– Myśli o tym, to dobrze. Ale po prostu w to nie wierzy. Na razie – ciągnął Brian stanowczym, pewnym głosem.
Adrian ukradkiem zerknął w bok.
Brat siedział obok niego na kanapie. Brian – teraz już nie żołnierz z Wietnamu, ale dojrzały, nowojorski radca prawny. Jego piaskowe włosy trochę się przerzedziły, dystyngowana siwizna oprószyła kosmyki spływające na uszy i kołnierz koszuli. Zawsze nosił długie włosy – niezwiązane w koński ogon starego hipisa, tylko w antyestablishmentowym nieładzie. Miał na sobie drogi niebieski garnitur w prążki i szytą na miarę koszulę, za to krawat poluzowany. Odchylił się do tyłu i założył nogę na nogę.
– Nie, nic z tego. Ileż ja razy widziałem takie unikanie wzroku. Zwykle to znak, że klient chce cię okłamać, ale na początku ma z tego powodu wyrzuty sumienia. Ona w tej chwili myśli, że sprawa, którą uważała za prostą, ot, ucieczka nastolatki z domu, może rzeczywiście okazać się czymś dużo większym. Nie jest jednak pewna, a chce zrobić wszystko, jak trzeba, bo w razie błędu pożegna się z premią. – Brian mówił melodyjnym głosem, prawie jakby jego ocena detektyw Collins była jednym z wierszy, które Adrian tak lubił. – Wiesz, Audie. Nie będzie lekko.
– No to co dalej? – Adrian zabronił sobie spoglądać w bok, ale zrobił to, bo chciał zobaczyć twarz brata.
– Słucham? – spytała Terri i popatrzyła na niego, zanim zdążył odwrócić się z powrotem.
– Nie, nic. Tak tylko głośno myślę.
Detektyw dalej gapiła się na niego, tak długo, że poczuł się niezręcznie. Ani matka dziewczyny, ani jej kochanek terapeuta nie zwrócili uwagi na tę krótką wymianę zdań. Byli zbyt pochłonięci własnym koszmarem, by zajmować się cudzym.
– Bystra – zauważył Brian z nutą uznania. – Zna się na rzeczy, nie wie tylko, co właściwie musi zrobić. Na razie. Wytłumacz jej to, Audie. Matka i jej obleśny kochanek… oni nic nie znaczą. Zupełnie nic. Ale ta detektyw owszem. Pamiętaj o tym.
Adrian skinął głową, ale nie miał pojęcia, co powiedzieć. Mógł jedynie opisać, co dokładnie zobaczył, i niech sama wyciągnie wnioski.
– Teraz zada ci parę szczegółowych pytań – szepnął mu na ucho Brian. – Potrzebuje więcej informacji, żeby mieć z czym pójść do szefa. I próbuje cię wybadać. Chce się zorientować, na ile jesteś wiarygodnym świadkiem.