Выбрать главу

Organizacje te zlecały mu obronę skazanych na śmierć – wielu niesłusznie – którzy bez Briana nie mieliby większych szans, żeby uniknąć krzesła elektrycznego.

Potrafił sprawić, by każdy zobaczył w nim człowieka podobnego sobie.

Adrian pokręcił głową. Może ta zdolność mimikry nie była aż tak doskonała, bo pewnego ranka jego brat, którego uważał za najsilniejszego gościa na świecie, przystawił do skroni lufę pistoletu kaliber 9 milimetrów i pociągnął za spust.

Nie zostawił listu. To nie w porządku, sądził Adrian. Powinien się wytłumaczyć.

Jako psycholog własne życie poświęcił rozwiązywaniu zagadek. Dlaczego się boimy? Dlaczego zachowujemy się tak, a nie inaczej? Co sprawia, że czujemy to, co czujemy? Skąd bierze się strach?

A mimo to teraz, kiedy jego świadome życie dobiegało końca, wciąż nie znał odpowiedzi na najważniejsze nurtujące go pytania i choroba coraz bardziej utrudniała ich poszukiwanie.

Szedł przed siebie. Na chodnikach kampusu panował ruch. Adrian zawsze potrafił czytać ten rytm jak słowa na kartach książki. Jednym się spieszyło – ci byli spóźnieni na zajęcia; inni snuli się powoli, pokazywali, że zadane prace oddali i mają święty spokój.

Tego dnia Adrian kroczył pomału, statecznie – po części dlatego, że wiek dyktował mu takie tempo, ale i przez to, że przeglądał wspomnienia i usiłował zaplanować swoje następne posunięcie.

– Brian? – wykrztusił na głos. – Chyba potrzebuję twojej pomocy.

Dwie studentki uśmiechnęły się do niego i znów skupiły uwagę na telefonach komórkowych. Szły razem, ramię w ramię, dwie towarzyszki, ale rozmawiały z niewidocznymi znajomymi.

Niewiele się różnią ode mnie, stwierdził. Tyle że mój rozmówca nie żyje.

Czasem, po kilku drinkach, przy przygaszonych światłach brat opowiadał pewną historię. Słuchało tylko kilka osób, bo była przeznaczona wyłącznie dla tych, którzy go kochali. Rozgrywała się podczas patrolu w dolinie A Shau.

„Byliśmy zaledwie dwa kilometry od bazy. Ostatni odcinek drogi po długim, nudnym dniu. Upał jak cholera, gorąco, chciało nam się pić, padaliśmy z nóg”.

Adrian się rozejrzał. Spodziewał się zobaczyć przy sobie Briana, bo głos w jego uszach, powtarzający wiele razy opowiadaną historię, brzmiał tak, jakby rozlegał się tuż obok. Ale Briana nigdzie nie było.

„Innymi słowy, Audie, najlepszy moment i idealna sytuacja, by stracić czujność”.

„Patrol składał się z dwudziestu żołnierzy; w poprzednim tygodniu trzy razy bez przeszkód pokonali tę samą trasę. Brian opisał scenerię: siedemdziesiąt pięć metrów z przodu gęsta kępa ciemnych drzew na prawo od rozległego pola ryżowego, po lewej kilka chat i ścieżka do pobliskiej wioski. Paru chłopów pracowało późnym popołudniem na polu. Same znajome, niegroźne obrazy. Nic niezwykłego”.

Brian zawsze powtarzał te ostatnie słowa co najmniej trzy razy. „Nic niezwykłego. Nic niezwykłego. Nic niezwykłego”.

Zupełnie jakby to była klątwa.

Nieludzko zmęczeni chcieli jak najszybciej wrócić do bazy ogniowej, zjeść coś, odpocząć, może trochę się obmyć. Nie istniał żaden powód, by się zatrzymać, tłumaczył bratu.

Jednak tego dnia – Brian zawsze pamiętał, że to był wtorek – zarządził postój. Żołnierze, których prowadził, zwalili się na ziemię. Plecaki po dwadzieścia pięć kilo i upał czterdzieści stopni osłabiają proces decyzyjny, mówił. „Może powinieneś to zbadać”, dodawał. Ludzie trochę narzekali – postój często dużo bardziej męczy niż dalszy marsz. Żołnierze ponuro sączyli wodę z prawie pustych manierek i palili papierosy, a Brian obserwował przez lornetkę linię drzew. Mocno skoncentrowany, pomału przesuwał wzrokiem po każdym kształcie i cieniu. Nie dostrzegł nic. Zupełnie nic. Wtedy poczuł się jeszcze gorzej.

„Audie, to się czasem po prostu wie. Widzisz, że wszystko jest tak, jak być powinno, ale coś ci mówi, że to nieprawda. I takie właśnie poczucie ogarnęło mnie tego dnia. Wszystko było w zbyt idealnym porządku. Zdecydowanie”.

I dlatego wyznaczył na mapie współrzędne kępy drzew, a potem przekazał je bazie ogniowej – okłamując oficera artylerii, że zauważył ruch w zaroślach.

Pierwszy pocisk wylądował za blisko, zabił dwóch chłopów i wyrzucił w powietrze krwawe szczątki bawołu. Brian nie przejął się tym morderstwem, spokojnie skorygował przez radio współrzędne celu i po kilku sekundach dżunglą wstrząsnęły eksplozje. Ziemia drżała. Powietrze wypełnił świst spadających pocisków. Wybuchy rozerwały drzewa na strzępy. W niebo wzbił się śmiercionośny deszcz kawałków drewna i metalu.

Po paru chwilach ostrzał ustał.

Żołnierze z jego plutonu nie palili się, żeby oglądać zniszczenia, ale kazał im to zrobić. Przeszli w milczeniu obok ciał chłopów. Połyskujące wnętrzności i części ciał leżały rozrzucone wśród zielonych pędów kwitnącego ryżu. Krew jak ropa naftowa unosiła się na powierzchni wody zalewającej pole. Z wioski zaczęli wyłaniać się ludzie i pierwsze odległe jęki rozpaczy wypełniły żar popołudnia.

I wtedy ich oczom ukazał się koszmar.

Jak się okazało, pośród drzew, dokładnie tam, gdzie Brian skierował ogień artylerii, czyhała na nich co najmniej kompania żołnierzy armii Wietnamu Północnego. Gdziekolwiek spojrzeć, widzieli fragmenty ciał. Rozerwane na strzępy, zaplątane w kikutach drzew. Głowy. Ręce. Nogi. Rozszarpane torsy. Ledwo rozpoznawalne, a przy tym jakże charakterystyczne skutki bezpośredniego trafienia pociskiem z haubicy kaliber 75. Wszędzie pełno krwi i zniszczonego sprzętu. Kilku rannych postękiwało. Inni może wycofali się w głąb dżungli, żeby się przegrupować albo umrzeć. Nieważne. Briana nic to nie obchodziło.

Jego ludzie milczeli. Słychać było tylko pojedyncze gwizdnięcia i przyspieszone oddechy, kiedy brnęli w kałużach krwi.

Szli za dowódcą od jednego ukrytego stanowiska do drugiego i dobijali rannych wrogów. Twierdził, że nie pamięta, by wydał taki rozkaz, ale musiał to zrobić. Po wszystkim policzył zabitych. Przeszło siedemdziesięciu ośmiu; ważne zwycięstwo w bitwie, która bitwą nie była. Zwyczajna rzeź. Każdy żołnierz z plutonu wiedział, że gdyby weszli na to pole ryżowe tak jak zwykle, zginęliby w zasadzce. Od tego czasu nikt nie kwestionował instynktu Briana. Tak powiedział bratu.

Dowództwo dało mu order.

Tylko że, pomyślał Adrian, zawsze mówił o tym nie z dumą, lecz ze smutkiem.

Jego brat, stwierdził, był więźniem własnej przeszłości.

Zastanawiał się, czy to samo mógłby powiedzieć o sobie.

– Myślę, że tak, Audie.

Odwrócił się, ale tylko słyszał brata, nie widział go.

Grupki studentów przechodziły z sali do sali, odległy zegar wybił trzecią. Adrian pamiętał, że o tej samej porze jego brat wydał rozkaz ostrzału, który ocalił życie plutonu.

Przyspieszył kroku. W uniwersyteckim architektonicznym miszmaszu nowoczesność sąsiadowała z tradycją. Z budynków o mocno zaokrąglonych kształtach rozciągał się widok na bujne trawniki i stare drewniane domy przerobione na akademiki.

Adrian cieszył się, że niewiele się zmieniło od czasu, kiedy przeszedł na emeryturę.

Wydział Psychologii mieścił się w jednym z bardziej nowoczesnych gmachów. Zbudowany z cegły na planie kwadratu miał szerokie drzwi i nieciekawą, choć obrośniętą bluszczem fasadę. Adrianowi zawsze podobało się to, że budynek jest niepozorny, nie bije po oczach jak siedziby wydziałów ekonomicznego i chemicznego. Uważał, że taki nijaki gmach zapewnia większą swobodę rozważań. Te ściany ukrywały całą ich inteligencję, zamiast krzyczeć o niej światu.