– Całkowita racja. – Stęknął, zawiązując sznurowadła.
– Układanki. Labirynty. Gry. Łamigłówki. Zagadki logiczne. Adrianie, patrz na to tak, jak patrzyłeś na wszystko. Jak na fragmenty, które zebrane razem coś ci wskażą. No, Audie, zagoń wyobraźnię do roboty.
Tak, oczywiście miała rację. Westchnął. Pragnął zostać dłużej, uzyskać więcej odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzi już znał, zamiast wyruszać w noc w poszukiwaniu odpowiedzi ukrytych. Powlókł się do drzwi, włożył tweedową marynarkę i wyszedł na jasne poranne słońce, przez chwilę zdumiony tym, że ciemność nocy, której się spodziewał, gdzieś się ulotniła.
To było wbrew regulaminowi, ale tę zasadę łamali praktycznie wszyscy i nikt na to nie zważał. Terri Collins zabrała akta sprawy Jennifer Riggins na weekend do domu, w nadziei że analiza oderwanych szczegółów zebranych na rozmaitych kartkach wytyczy jej jakiś konkretny kierunek. Siedziała z całym tym majdanem na kolanach, podczas gdy dzieci bawiły się na dworze z kolegami. Robiły nieznośny hałas; słyszała huki i krzyki, ale jak dotąd, pomyślała z ulgą, żadnych łez złości.
Narastała w niej frustracja. Technicy z policji stanowej zdołali oczyścić nagranie z monitoringu na tyle, by dało się rozpoznać pewne szczegóły twarzy – ale w bardzo ograniczonym stopniu. Gdyby znała nazwisko człowieka, można by zrobić użytek z tego materiału w sądzie. Zadałaby kilka ostrych pytań, gdyby siedział naprzeciwko niej. Ale pojedynczy kadr to za mało, żeby ustalić, kim jest, co robił na dworcu autobusowym i czy rzeczywiście miało to związek ze zniknięciem Jennifer. Może gdyby miała dostęp do nowoczesnego antyterrorystycznego oprogramowania i potężnych komputerów, coś by to znaczyło. Ale nie miała.
Klasyczny dylemat policjanta: gdyby inny ślad doprowadził do podejrzanego, wskazał jego nazwisko i związek z przestępstwem, zbieranie dowodów przeciwko niemu byłoby trudne, ale wykonalne.
Ale wpatrywanie się w zamazany, nieostry kadr wycięty z nagrania z kamery monitoringowej i próba ustalenia na jego podstawie, czy ten niezidentyfikowany osobnik brał udział w porwaniu w innej części stanu…
Terri odłożyła zdjęcie na bok.
Nic z tego nie będzie, pomyślała.
Z podwórka dochodził brzęk garów. Tę kompozycję dźwiękową potrafi zrozumieć tylko rodzic małego dziecka. Maluchy używają naczyń kuchennych do kopania dołków, muzykowania albo innych wymyślonych zabaw. Zignorowała hałas, ale stwierdziła, że pewnie przyjdzie jej poświęcić trochę czasu na nieplanowane sprzątanie. Ziemia, jak to na wiosnę, była rozmiękła i Terri spodziewała się, że wraz z dzieciakami do domu wedrze się burza błotna.
Spojrzała w dół, na akta.
Ślepe zaułki i naciągane powiązania.
Nie dość, że za mało tego, to jeszcze nic nie łączy się w jakąś logiczną całość. Pokręciła głową. Żałowała, że brakuje jej determinacji Thomasa.
Może profesor ma rację, ale to i tak beznadziejna sprawa, pomyślała.
Seryjni mordercy w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych. Para w furgonetce na podmiejskiej ulicy. A potem niewyjaśnione przestępstwo. Przypadkowy koszmar. Zaginione dziecko.
Bała się, że jej kariera wkrótce będzie tak martwa jak Jennifer Riggins. Okropnie snuć takie przewidywania – stawiać pensję na równi z życiem szesnastolatki – ale takie skojarzenie jej się nasunęło.
Może profesor ma rację, powtórzyła w duchu. Ale to nie znaczy, że mogę cokolwiek z tym zrobić.
Na chwilę wpadła w złość. Szkoda, że w ogóle usłyszała o Jennifer. Że zareagowała na jej pierwsze próby ucieczki z domu, przez co figurowała w oficjalnej dokumentacji jej nieszczęść. Nie powinna w ogóle odebrać wezwania od dyspozytora na miejsce ostatniej ucieczki. Nie chciała mieć nic wspólnego z rodziną, która będzie musiała zmierzyć się ze wszystkimi strasznymi niewiadomymi, jakie przynosi współczesny świat.
„Zamknięcie rozdziału” to nadużywany frazes; jakby to mogło cokolwiek naprawić. Dowiadujemy się, co się stało z naszym dzieckiem, poznajemy chorobę; rozumiemy, dlaczego z Iraku albo Afganistanu wraca trumna okryta flagą. Ktoś mówi, że to „zamyka rozdział” i niby wszystko jest cacy – ale tylko na pozór. Nic nigdy nie jest tak zgrabne i proste.
Na zewnątrz nagle wybuchły podniesione głosy, początek krzyku, potem cisza. Westchnęła. Złapała się na tym, że myśli o byłym mężu. Teraz pewnie ma przerwę w służbie. Spodziewała się, że zadzwoni. Może zechce ich odwiedzić, złożyć wizytę kontrolną u dzieci, które tak usilnie próbowała trzymać od niego z daleka.
Zacisnęła dłoń w pięść. Zorientowała się, że patrzy na ulotkę z zaginioną Jennifer.
Gwałtownie zepchnęła akta na podłogę i prawie je kopnęła. Żadnych śladów, zupełnie. Żadnych wskazówek, że jest tak czy inaczej. Żadnej wyraźnie wytyczonej drogi. Żadnego subtelnego tropu, który można by zbadać.
Wzięła głęboki wdech i wstała. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Bezmyślnie patrzyła na bawiące się dzieci. Ot, zwyczajny weekendowy poranek.
Nie w domu Rigginsów, stwierdziła. Zrozumiała, że wkrótce będzie musiała wziąć Mary Riggins na stronę i przyznać, że dopóki nie pojawi się jakiś konkretny dowód, dopóty śledztwo nie ruszy z miejsca. Nie cieszyła się na tę rozmowę. Policja ma wprawę w przekazywaniu złych wieści. Przedstawianie szczegółów przedawkowania, wypadku albo zabójstwa to swoista sztuka- polega na tym, żeby tak dozować informacje, aby nie przytłoczyć rodziny ofiary poczuciem niestałości życia. Emocjonalną treść tych rozmów lepiej zostawić duchownym i terapeutom. Teraz jednak to Terri przypadnie w udziale powiedzieć Mary Riggins, że sprawa utknęła w martwym punkcie, co zapewne oznacza, że szanse Jennifer są bliskie zeru.
To nie w porządku.
Tylu tragedii w życiu można uniknąć. Cóż, kiedy ludzie są bierni. Nie reagują na drobiazgi, aż te nie urosną do rozmiarów katastrofy. Terri przyglądała się swoim dzieciom. Ja taka nie jestem, uznała. Podjęłam działania, by zapobiec wszystkiemu, co mogło pójść nie tak.
Ta myśl dodała jej otuchy, choć wiedziała, że to tylko w części prawda.
Lubimy okłamywać samych siebie, szepnęła pod nosem.
Zebrała materiały i postanowiła pójść do Mary Riggins i Scotta Westa. Poda im najnowsze wiadomości, czyli nic, i zacznie ich przygotowywać na to, co uważała za nieuniknione: Jennifer nie wróci.
Nie lubiła używać słowa „nigdy”. Jak każdy policjant. Dlatego nie włączyła go do zasobu słownictwa, z którego zamierzała skorzystać podczas rozmowy.
Rozdział 33
Jennifer to wspominała dom przed śmiercią ojca, to fantazjowała o jedzeniu i piciu – najbardziej marzyła o zimnej diet coke i kanapce z masłem orzechowym, awokado i kiełkami – gdy nagle usłyszała odległy huk zatrzaskiwanych drzwi i podniesione w kłótni głosy. Tak jak wtedy, kiedy wychwyciła płacz dziecka, a potem odgłosy dziecięcej zabawy, wykręciła szyję w stronę bezcielesnego hałasu. Usiłowała wyłowić poszczególne słowa, te jednak tonęły w krzyku. Wyczuwała za to wyraźne emocje. Ktoś był strasznie zły.
Dwoje ludzi. Mężczyzna i kobieta. To muszą być oni.
Zesztywniała, obróciła głowę w prawo i w lewo, naprężyła mięśnie. Kołatała się w niej niejasna myśl, że może kłócą się o nią. Wytężyła słuch – przenikliwy krzyk złości, chwilami bardziej, chwilami mniej zrozumiały. Łowiła każdy dźwięk, usiłując dojść, co się właściwie dzieje.
Doleciały do niej obelgi: „Pieprz się!”, „Sukinsynu!”, „Cipo!” Każde ostre zjadliwe słowo cięło jak nóż. I pojedyncze zdania: „Mówiłam ci! Czemu ktokolwiek miałby cię słuchać! Myślisz, że wszystko wiesz, ale to nieprawda!” Czuła się, jakby wskoczyła w sam środek opowieści, której koniec był niepewny, a początek dawno minął.