Fotografia. Terri wzięła ją do ręki. Uśmiechnięta nastolatka. Co za kłamstwo.
– Chciałabym też obejrzeć jej komputer.
– Po co pani…? – zaczął Scott, ale Mary Riggins weszła mu w słowo.
– Jest na jej biurku. To laptop…
– Nie wiem, czy to nie naruszenie prywatności – sprzeciwił się Scott. – To znaczy, Mary, jak wyjaśnimy Jennifer, że pozwoliliśmy policji zabrać jej osobisty… – urwał.
Przynajmniej zdaje sobie sprawę, jakiego durnia z siebie robi. Choć może akurat nie ośmieszenia się najbardziej obawia, rozważała Terri.
Wtedy nagle zadała pytanie, którego pewnie nie powinna zadać.
– Gdzie pochowano jej ojca?
Chwila ciszy. Ustał nawet niemal nieprzerwany szloch Mary.
Kobieta zebrała się w sobie i usiadła prosto, jakby to, co chciała powiedzieć, wymagało zastrzyku siły albo dumy między łopatki, prosto w kręgosłup.
– Na North Shore, pod Gloucester… Ale jakie to ma znaczenie?
– Prawdopodobnie żadnego – odparła Terri. W głębi ducha jednak dodała: „właśnie tam poszłabym, gdybym była zbuntowaną nastolatką w depresji i chciałabym uciec z domu”. Czy nie pragnęłaby ostatni raz odwiedzić jedynego człowieka, który w jej mniemaniu naprawdę ją kochał, i się z nim pożegnać?
Lekko pokręciła głową, na tyle dyskretnie, żeby nikt w pokoju tego nie zauważył.
Cmentarz albo Nowy Jork, bo tam najłatwiej zniknąć z oczu.
Prawdę mówiąc, zastanawiała się, czy aby oba te miejsca nie są równie dobre, żeby zniknąć.
Rozdział 5
W biurze w Amsterdamie…
W sypialni w Bangkoku…
W gabinecie w Tokio…
W kafejce internetowej w Santiago…
Na laptopie w bibliotece uniwersytetu w Nairobi…
…I przesyłane do szerokoekranowego telewizora zamontowanego na ścianie luksusowego apartamentu na poddaszu w Moskwie. Pokój wypełniali uczestnicy przyjęcia, którzy sączyli zmrożoną wódkę z kryształowych kieliszków i jedli – jakżeby inaczej – kawior. Przyciszyli łomot muzyki techno i utkwili wzrok w ekranie. Dźwięk był wyłączony, leciała retransmisja meczu Dynama Kijów z Lokomotiwem Moskwa. Mężczyzna z imponującym wąsem à la Fu Manchu uniósł dłoń, nakazując zebranym milczenie. To jego impreza, jego apartament z widokiem na Park Gorkiego. Miał na sobie drogi czarny garnitur, rozchełstaną fioletową jedwabną koszulę, złotą biżuterię i obowiązkowego rolexa na nadgarstku. We współczesnym świecie, gdzie gangsterzy często wyglądem nie różnią się od biznesmenów i vice versa, mógł być jednym i drugim. Stojąca obok niego smukła, co najmniej dwadzieścia lat młodsza kobieta z fryzurą i nogami modelki, ubrana w luźną, wysadzaną cekinami suknię wieczorową, która nie skrywała jej chłopięcej sylwetki, powiedziała najpierw po rosyjsku, potem po francusku i na koniec po niemiecku: „Dostaliśmy wiadomość, że dzisiejszego wieczoru rozpoczyna się nowa seria naszego ulubionego serialu internetowego. Powinno to wielu z państwa zainteresować…” I zamilkła. Nie udzieliła żadnych dodatkowych wyjaśnień. Wszyscy stłoczyli się wokół telewizora, opadli na wygodne kanapy i przysiedli na krzesłach. To wskazywało, że wielu wie, co jest im oferowane. Mało tego, podniecenie w ich oczach kazało przypuszczać, że głównym punktem programu było właśnie wspólne oglądanie obrazów przesyłanych z komputera do apartamentu na poddaszu.
Na ekranie pojawiła się duża strzałka z napisem „Play”. Gospodarz najechał na nią kursorem i kliknął. Rozbrzmiała muzyka: Oda do radości Beethovena, grana na syntezatorze. Po chwili ukazało się duże zdjęcie młodego Malcolma McDowella z nożem w ręku, w roli Alexa, bohatera Mechanicznej pomarańczy w reżyserii Stanleya Kubricka. Fotografia zajmowała prawie cały ekran. McDowell ubrany był w biały jednoczęściowy kombinezon, miał podmalowane oczy, buty nabite ćwiekami i czarny melonik – współpraca aktora z reżyserem spopularyzowała ten styl na początku lat siedemdziesiątych.
Obraz powitały pojedyncze oklaski starszych uczestników przyjęcia – oni pamiętali książkę, kreację McDowella i film.
Zdjęcie młodego Alexa zniknęło i został sam czarny ekran, który, zdawało się, niecierpliwie pulsuje. Po kilku sekundach rozbłysły krzykliwe, czerwone, wypisane kursywą litery. Przecięły kadr jak nóż i wyryły w nim słowa: „Co będzie potem?”
Po chwili na ich miejscu ukazał się tytuł Seria numer 4.
I na ekranie pojawiło się nijakie piwniczne pomieszczenie. Obraz był dziwnie ziarnisty, prawie jednowymiarowy, mimo że rejestrowała go nowoczesna droga kamera o wysokiej rozdzielczości. Szara, nędzna piwnica. Żadnych okien. Niczego, co by wskazywało, gdzie konkretnie rozgrywa się ta scena. Całkowicie anonimowe miejsce. Widzowie skupieni przed telewizorem na początku widzieli tylko stare metalowe łóżko. Leżała na nim młoda kobieta, rozebrana do bielizny, z czarnym kapturem naciągniętym na twarz. Ręce i nogi miała skute kajdankami i przymocowane do obręczy przytwierdzonych do ścian jak w średniowiecznym lochu. Nie ruszała się, tylko ciężko oddychała. Dzięki temu widzowie przynajmniej na razie mogli być pewni, że żyje. Może była nieprzytomna albo odurzona, może spała; po mniej więcej minucie drgnęła, brzęknął krępujący ją łańcuch.
Jeden z uczestników przyjęcia wydał zduszony okrzyk. Ktoś zapytał po francusku: Est-ce que c'est vrai? Nikt jednak nie odpowiedział, chyba żeby za odpowiedź uznać milczenie i to, jak wszyscy wychylili się do przodu, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.
Ktoś inny rzucił po angielsku: „To udawane. Dziewczyna musi być aktorką, zatrudnili ją specjalnie do tego webcastu…”
Kobieta z cekinami spojrzała na niego i pokręciła głową. Odpowiedziała z lekko słowiańskim akcentem, ale nienaganną angielszczyzną: „Wielu tak sądziło na początku poprzedniej serii. Z czasem jednak wszyscy się przekonują, że żaden aktor nie przyjąłby takiej roli”.
Spojrzała na ekran. Zakapturzona postać zadrżała i gwałtownie odwróciła twarz, jakby poza kadrem ktoś wszedł do pokoju. Łańcuchy się naprężyły.
Potem, niemal tak raptownie jak się pojawił, obraz zamarł, niczym zdjęcie ptaka uchwyconego w locie, i zniknął. Znów pojawiły się krwistoczerwone litery, tym razem ułożyły się w pytanie: „Chcesz zobaczyć więcej?”
Dalej prośba o podanie szczegółów karty kredytowej i lista wariantów prenumeraty. Można było zapłacić za określoną liczbę minut, do godziny, albo za kilkugodzinny blok. Wykupić cały dzień albo i więcej. I jeszcze też wysoka opłata za, jak podawał opis: Seria numer 4: Pełny dostęp z interaktywnym menu. Na samym dole znajdował się duży elektroniczny zegar, także jaskrawoczerwony, ustawiony na 0.00. Obok widniał napis: „Dzień pierwszy”. Na oczach uczestników przyjęcia zegar przeskoczył jedną sekundę naprzód, potem drugą… Trochę przypominał elektroniczne urządzenie do mierzenia czasu trwania meczu tenisowego na Wimbledonie albo US Open.
A później podano komunikat: Przewidywana długość Serii numer 4 – tydzień do miesiąca.
Któryś z gości zawołał po rosyjsku: „Dawaj, Dimitrij! Wykup pełny pakiet… od początku do końca! Stać cię!” Tym słowom towarzyszyły nerwowe śmiechy, owacje i okrzyki zachęty. Wąsaty facet najpierw odwrócił się do zebranych z szeroko rozłożonymi rękami, jakby pytał o radę, po czym uśmiechnął się szeroko, pochylił głowę w lekkim, teatralnym ukłonie i wprowadził numer karty kredytowej. Na ekranie pojawiło się żądanie hasła. Mężczyzna skinął głową kobiecie z cekinami i wskazał na klawiaturę komputera. Piękna z uśmiechem wcisnęła kilka klawiszy. Można było sobie wyobrazić, że wpisała pieszczotliwy przydomek swojego kochanka. Gospodarz uśmiechnął się i dał znak stojącemu w głębi kelnerowi w białej marynarce, by napełnił kieliszki, a majętni goście czekali zafascynowani na ostateczne elektroniczne zatwierdzenie transakcji.