Michael uśmiechnął się szeroko i pracował dalej. Za oknem nad zlewem pełnym brudnych talerzy i szklanek widział bezchmurne, błękitne, popołudniowe niebo. Całe szczęście, że ziemia na północy jest jeszcze rozmiękła od wiosennych deszczów i powoli topniejącego śniegu. Tam właśnie się wybierał. Nie był pewien, kiedy dokładnie – może jutro, może pojutrze – w każdym razie już niedługo.
Numer 4 zestarzała się, pomyślał w duchu.
Nie chodziło o jej wiek, tylko o zainteresowanie, jakie budziła. Choć wiedział, że może mieć jeszcze dobre chwile – mogli wymyślić jakiś zwrot akcji, który pozwoliłby przeciągnąć serię – zdawał sobie też sprawę, że publice trzeba dać poczucie spełnienia. Trudna sztuka. Zadowolić klienta, ale i go zaintrygować. Przygotować zakończenie, które jednocześnie stanie się zapowiedzią dalszego ciągu.
Wytłumaczyła mu to Linda – spec od marketingu. Stali klienci to siła napędowa każdego przedsięwzięcia. Lubił jej słuchać, kiedy przybierała ton menedżera. Zwykle robiła to, kiedy byli nadzy, i podniecał go ten kontrast między ich nieokiełznanym seksem a jej fachowymi, mechanicznymi, przemyślanymi spostrzeżeniami.
Miał ochotę wstać i pójść ją przytulić. Zwykle miękła, kiedy spontanicznie obsypywał ją czułościami jak z kartki walentynkowej.
Już się podnosił, ale znieruchomiał.
Więcej planowania. Nie rozpraszaj się. Wymyśl mocne zakończenie Serii numer 4.
Prawie wybuchnął śmiechem. Czasem „sexy” znaczy po prostu: zrób, co do ciebie należy. Odwrócił się od okna i zaprzągł swoje talenty organizacyjne do pracy nad finałem tej serii.
Cierpliwie wytyczył na mapie trasę od wynajętego domu do oddalonego o przeszło trzysta kilometrów lasu państwowego Acadia w Maine. W tej spektakularnej głuszy przeprowadzili rozpoznanie dwa lata wcześniej. Udawali parę młodych, zapalonych turystów, którzy pragną zżyć się z naturą: jelenie, łosie, orły śmigające po niebie, rwące, spienione potoki pełne łososi i pstrągów, i nigdzie śladu cywilizacji.
Stare, opuszczone trakty przecinały las i wnikały w głąb dziczy. Michael musiał dotrzeć do celu pikapem, nawet gdyby musiał jechać po kamienistych, wyboistych drogach, nieużywanych od lat.
Będzie potrzebował prywatności.
To miejsce w sam raz dla Numeru 4. Mała szansa, że ktoś ją znajdzie – a nawet jeśli jakiś zabłąkany wędrowiec natrafi na zbielałe kości wygrzebane przez dziką zwierzynę spod ziemi, cóż, wtedy trwać już będzie Seria numer 5, może nawet Numer 6.
Michael skrupulatnie odszukał wszystkie posterunki policji po drodze. Ustalił trasy patroli drogówki i lokalnej policji. Sprawdził nawet godziny otwarcia posterunków straży leśnej. Na stronie internetowej Amerykańskiego Stowarzyszenia Samochodowego wyszukał informacje o kontrolach drogowych wzdłuż zaplanowanej trasy i wyliczył, w jakich porach zagrożenie, że zostanie zatrzymany, będzie najmniejsze. Uwielbiał takie przygotowania, sporządzanie list, szybkie szukanie informacji w Internecie. Czasem myślał sobie, że powinien zostać alpinistą, prowadzić ekspedycje na najwyższe i najbardziej niebezpieczne wierzchołki. Działał skrupulatnie, przepełniony energią liczb. Ona pozwalała mu ująć śmierć w precyzyjne ramy.
Zrobił też spis niezbędnego sprzętu – łopata, piła, młotek, oskard, drut – do ostatnich kilku scen z udziałem Numeru 4. Nie wiedział, czy tego wszystkiego użyje, ale trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Sprawdził małą ręczną kamerę Sony HD. Zabierze ją na ostatnią podróż Numeru 4. Miał rezerwowe baterie, zapas taśm i nieduży statyw. Zapisał sobie, żeby psiknąć WD-40 na zacisk, by na pewno sprawnie działał.
Kiedy obskoczył wszystkie szczegóły i kilka razy przemyślał każdy element, odsunął się od stołu i poszedł poszukać Lindy.
Siedziała przy monitorach, ziewała, przeciągała się ze zmęczenia i oglądała Numer 4 bez większego zainteresowania. Zatrzymał się. Wyczuł, że więź, która łączy ją z Numerem 4, rozluźniła się.
Miał dwie listy, „Dla mnie” i „Dla ciebie”. Stanął u boku Lindy i położył je przed nią. Szybko przeczytała obie i pokiwała głową, choć niezbyt podobało jej się to, że Michael musi wybrać się do miasta po zakupy.
– Jedziesz teraz? – spytała.
Zerknął na monitor pokazujący skuloną Numer 4.
– To chyba najlepszy moment.
– Wróć jak najszybciej.
– Trzeba popracować nad końcową sceną – odparł.
W dłoni trzymała kartkę – pomysł na wielki finał, spisany przez Michaela poprzedniego dnia. Naniosła kilka własnych propozycji, jak producent przeglądający wstępną wersję scenariusza. Marginesy były zapełnione jej ściśniętym, eleganckim pismem.
– Wiem – powiedziała. – Jeszcze nie wszystko jest tak jak trzeba.
Odprowadziła go do drzwi i oboje się zawahali. Rozstawali się po raz pierwszy od początku Serii numer 4. Co więcej, w trakcie nadawania w zasadzie nie wychodzili na zewnątrz, dlatego teraz lekki wiatr i ciepłe, łagodne powietrze uderzyły im do głowy. Sycili się jego klarownością.
Michael obejrzał się na stary dom – podniszczony, brudny, w fatalnym stanie.
– Szczęście, że nie przeziębiliśmy się w tej norze – mruknął. – Nie będę za nią tęsknił.
Linda ścisnęła jego dłoń.
– Wracaj szybko.
– Jasne. Przywieźć ci coś z miasta?
Rozmawiali jak zwykła zakochana para, która rozstaje się, kiedy jedno z nich musi załatwić jakieś nudne weekendowe sprawy. Nie dostrzegali w tym ironii.
Pokręciła głową.
– Nie. Mam wszystko, co trzeba. – Rozejrzała się.
Z miejsca, gdzie stali, widziała szpaler drzew na skraju odległej łąki, falującą zieloną trawę i chwasty na pagórkowatym terenie. Ciągnął się w dal za niszczejącą wyblakłą czerwoną stodołą, w której zostawili mercedesa. Połamane drewniane płoty i zardzewiały drut kolczasty wytyczały granice dawnych pastwisk krów i owiec. Długi żwirowo-gruntowy podjazd wił się między wyrastającymi tu i ówdzie ocalałymi fragmentami lasu. Drzewa zasłaniały drogę i tworzyły częściowy tunel. Najbliższy dom znajdował się prawie półtora kilometra dalej, ledwo widoczny przez zarośla i gałęzie. Jak wiele podobnych zaniedbanych miejsc w Nowej Anglii, okolica była sielankowa i podupadła jednocześnie. I to właśnie w tym najpiękniejsze, stwierdziła Linda; pośród starości i rozpadu stworzyli supernowoczesny świat. To otoczenie stanowiło idealny kamuflaż dla ich działalności.
– Słuchaj, nie chcę, żeby Numer 4 usłyszała, jak uruchamiasz silnik. Ten gruchot strasznie hałasuje. Terkocze, strzela, rzęzi, charczy. Policz do dziewięćdziesięciu, zanim przekręcisz kluczyk. Wtedy puszczę coś, co odwróci jej uwagę.
Cała Linda, pomyślał Michael. Często dostrzega niby drobne, a jednak istotne problemy.
– Jasne. Nie do wiary, że krytykujesz mój wóz, nigdy nas nie zawiódł… – Oboje zaśmiali się z tego żartu jak para przekomarzających się kochanków. – No dobra. Dziewięćdziesiąt sekund…
Oboje zaczęli odliczać; tyle że Michael od dziewięćdziesięciu w dół, a Linda od jednego w górę. Zachichotali jak pierwszoklasiści.
– Od nowa… – powiedział. – Ale od dziewięćdziesięciu… w dół.
Pokręciła głową, rozrzucając włosy na wietrze. Zaczęła głośno liczyć, odwróciła się i weszła do domu. Michael pospieszył po wilgotnej, błotnistej ziemi do starego pikapa, odliczając po cichu przy każdym kroku.
Wrócił im dobry nastrój. Koniec Serii numer 4 już się zbliżał i to przyniosło ulgę i radość jednocześnie.
Michael usiadł za kierownicą i wyobraził sobie Lindę przy komputerze. Muzyka? – zastanawiał się. A może znowu odgłos zabawy?