Rozejrzała się po pokoju i zobaczyła blat zawalony kolekcją broni. W jej wyobraźni zrodził się zalążek pomysłu. Wstała, podeszła do stołu i chwyciła magnum 357. Wprawnym ruchem otworzyła komorę i sprawdziła, czy broń jest naładowana. Z uśmiechem odłożyła rewolwer i wzięła pierwszą lepszą kartkę. Napisała coś na niej, nagle podekscytowana. Wyzwanie, pomyślała. Unikalne wyzwanie dla widzów. Ale jeszcze większe dla Numeru 4.
Podniosła głowę. Usłyszała dźwięk nadjeżdżającego pikapa. Schyliła się i pisała dalej. Michael będzie zachwycony.
To jak prezent.
Rozdział 40
Adrian czuł, że Cassie wierci się tuż za nim. Odchylił się na fotelu i poczuł we włosach jej palce. Objęła go ramionami i przytuliła jak dziecko. Nuciła mu jak małemu Tommy'emu, kiedy miał gorączkę. To pewnie kołysanka, ale melodii nie rozpoznał. Mimo to działała uspokajająco, więc kiedy usłyszał szept: „Już czas, Audie. Już czas…”, był gotowy.
Mark Wolfe już się nie liczył. Dom przestępcy, jego matka, jego komputer – wstrząsające, wulgarne miejsca, które odwiedzili elektronicznie – wszystko to powoli znikało w jakiejś głęboko ukrytej wnęce. Detektyw Collins już się nie liczyła. Krępowały ją procedury i przywiązywała za dużą wagę do niewłaściwych rzeczy, by pomóc. Mary Riggins i Scott West już się nie liczyli. Ich ręce krępowały arogancja, niepewność i nieopanowane emocje. Tylko on, Adrian, nadal aktywnie szukał Jennifer, a wiedział, że balansuje na skraju otchłani szaleństwa.
Może szaleństwo byłoby korzystne, pomyślał. Wizje nieżyjącej żony, nieżyjącego dziecka i nieżyjącego brata mieszały się z obrazem zakapturzonej dziewczyny, która wyciąga do niego ręce z ekranu. Odnosił wrażenie, jakby słuchał dwóch instrumentów grających ten sam utwór, ale w różnych tonacjach.
Niechętnie wydostał się z objęć żony. Jej dłonie zsunęły się po jego skórze, rozpalając ją wspomnieniem szczęśliwszych czasów.
– Już wiesz wszystko, co trzeba – powiedziała nagląco.
– Tak sądzę.
Na skrawku papieru miał zapisane współrzędne GPS strony Co będzie potem. Podszedł do swojego komputera i się zawahał.
– Wiesz, co musisz zrobić – ostrożnie zachęcała go do działania. – Może nie jak Wolfe czy pani detektyw, ale wiesz wystarczająco dużo. Gdyby mieli te informacje, co ty, Audie, nie spoczęliby, dopóki nie doprowadziliby sprawy do końca.
W głębi ducha myślał: Jedno z nich zrobiłoby coś złego, drugie coś dobrego. Jedno to przestępca. Drugie glina. Ale oboje chcieliby Jennifer, nawet jeśli z różnych powodów.
– Adrian, kochanie… – Cassie delikatnie popychała go naprzód. – Musisz się pospieszyć.
Spojrzał w dół – jego dłonie wysunęły się w stronę klawiatury. Cassie sterowała jego palcami. Dotknij E. Naciśnij R. Napisz słowo. Kliknij myszą. Pomyślał, że jest uwięziony między dwoma światami. Z początku choroba tylko osłabiała proste umiejętności, które większość ludzi przyjmuje za coś oczywistego. Teraz kradła je hurtem. Zesztywniał. Powiedział sobie, że musi po prostu być twardy i zdeterminowany.
– Nie zatrzymasz się – mruknął. – Nie zawahasz. Zrobisz to tak, jak kiedyś potrafiłeś. – Dźwięk jego głosu poniósł się echem po pełnym książek gabinecie, prawie jakby wykrzyczał te słowa na skraju głębokiego kanionu.
Odłożył wątpliwości na bok i włączył Google Earth.
Na ekranie pojawił się adres. Sprawdził go na stronie agencji nieruchomości.
Wyskoczyło kilkanaście kolorowych zdjęć starego, podniszczonego piętrowego wiejskiego domu. Do tego nazwisko i numer telefonu agentki nieruchomości. Adrian kliknął na zdjęcie uśmiechniętej kobiety i zobaczył spis oferowanych przez nią domów. Każdy opisany w samych superlatywach. Fotografie pokazywały zadbane, urokliwie staroświeckie budowle, których wartość miała nieuchronnie pójść w górę. Adrian nie wierzył w większość tego, co widział. Agencje nieruchomości potrafią przedstawić nawet najbardziej podupadły i zaniedbany zakątek Nowej Anglii jako „doskonałą inwestycję na przyszłość”.
Cassie zajrzała mu przez ramię. Najwyraźniej też nie dawała wiary temu, co czytała.
– Odludne miejsca – powiedziała. – Ubogie wsie. Chcą, żeby przyjechali bogacze, zapuścili korzenie, zaczęli wydawać pieniądze i uratowali tych, którzy tam ugrzęźli.
Adrian rozumiał. Skinął głową.
– To miejsca, gdzie nikogo nie obchodzi, co robisz – ciągnęła Cassie. – Pod warunkiem że robisz to po cichu i nie zalegasz z opłatami. Żadnych wścibskich sąsiadów ani ciekawskich glin. Tylko mnóstwo cichych, ukrytych zakątków z dala od zgiełku.
Adrian nacisnął „drukuj” i drukarka zaczęła warkotać.
– Przede wszystkim zdjęcia. Będą ci potrzebne – nalegała Cassie, jakby przypominała, żeby koniecznie kupił coś w spożywczym.
– Wiem – odparł. – Mam je.
– Ruszaj. Już – naciskała tonem nieznoszącym sprzeciwu, jakiego zawsze używała wobec Tommy'ego, kiedy wpadał w kłopoty. Takich sytuacji nie było dużo, ale kiedy już się zdarzały, Cassie wychodziła z roli artystki i stawała się sroga jak odziany w czerń pastor metodystów.
Wstał i zdjął płaszcz z oparcia krzesła.
– Będziesz potrzebował czegoś jeszcze – dodała.
Adrian przytaknął, bo doskonale wiedział, co żona ma na myśli. Był zadowolony, że kiedy szedł przez pokój, trzymał się pewnie na nogach. Żadnego pijackiego zataczania się, żadnych lękliwych kroczków. Ani śladu starczej niepewności. Stojąc w drzwiach, rozejrzał się po domu. Wspomnienia otaczały go jak hucząca kaskada dźwięków. Każdy zakamarek, każda półka, każdy pokój i centymetr powierzchni głośno przypominały o minionych dniach. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek wróci do domu. Kiedy przystanął, usłyszał szept Cassie.
– Potrzebny ci wiersz. Coś porywającego. Odważnego.
Szarża lekkiej brygady albo mowa Henryka V do wojska przed bitwą w Dniu Świętego Kryspina…
Te wiersze zagrały mu w duszy i przywołały uśmiech na twarz. Wiersze o wojownikach. Wyszedł na wczesnoporanne światło i zdał sobie sprawę, że z jakiegoś niepojętego powodu żona wciąż jest u jego boku, nagle uwolniona z ich wspólnego domu. Nie rozumiał, dlaczego nie została uwięziona w środku, ale ta zmiana ucieszyła go i dodała mu skrzydeł. Czuł, że Cassie zajęła miejsce przy nim razem z Brianem, i domyślał się, że Tommy też jest w pobliżu.
Adrian i jego umarła przeszłość przemaszerowali przez podwórko do starego volvo na podjeździe.
Glos Adriana w telefonie komórkowym przestępcy seksualnego Marka Wolfe'a utkwił w niespokojnej części umysłu Terri Collins. Miała nadzieję, że stary profesor przestanie się mieszać w sprawę zniknięcia Jennifer. A co do Marka Wolfe'a – przesłuchała go, oczyściła z podejrzeń, ustaliła, że nie łączy go z tą sytuacją nic oprócz zbiegu okoliczności. Nie widziała powodu, dla którego ci dwaj mieliby wypytywać o tatuaże i blizny.
Jechała do swojego biura. Trwał poranny szczyt i nawet w małym, urokliwym miasteczku uniwersyteckim ulice były zakorkowane. Terri sporządziła w pamięci listę rzeczy do zrobienia. Pierwsza sprawa: dowiedzieć się, co profesor kombinuje. Nie, żeby mógł schrzanić jej śledztwo, które i tak utknęło w martwym punkcie. Rozejrzała się po twarzach kierowców i zwolniła, żeby przepuścić szkolny autobus – przystawał przed szkołą podstawową. To jej przypomniało, że musi przycisnąć Wolfe'a. Tak naprawdę nie miała jak uprzykrzyć mu życia na tyle, by jeszcze dziś spakował graty i wyniósł się gdzieś ze swoimi perwersyjnymi żądzami, gdzie zajmie się nim inna jednostka policji – gliny nazywały taką metodę uwalniania się od odpowiedzialności „spuszczaniem ścieków”. Jednak gdy tylko jego matkę zabiorą do domu starców, tego dnia Terri jasno da mu do zrozumienia, że przeprowadzka to doskonały pomysł.