– To musi być aktorka – stwierdziła z niedowierzaniem.
– Tak pani myśli? – prychnął przestępca. – Pani detektyw, nic pani nie wie o takich rzeczach…
Wcisnął klawisze, żeby przywołać menu. Wybrał pierwszy lepszy tytuł i oboje nagle zobaczyli, jak dziewczyna z zawiązanymi oczami myje się, zasłaniając nagość przed wścibskimi spojrzeniami. Przed kamerą przewijała się postać mężczyzny. Tym razem Terri zobaczyła nie tylko tatuaż, ale i bliznę.
– Przecież one nie pasują do… – odezwała się głośno, choć z wyczuwalnym wahaniem.
– Mhm. – Wolfe mówił szybko, z ożywieniem. – To samo powiedziała pani profesorowi wczoraj wieczorem, tyle że na moje oko było oczywiste jak cholera, że pani nie uwierzył. Albo pomyślał, że to coś w rodzaju hollywoodzkiej charakteryzacji.
– Muszę zobaczyć jej twarz. – Terri zniżyła głos prawie do szeptu.
– Da się załatwić. Prawie. Cały czas jest w masce. – Wolfe otworzył film z przesłuchaniem Numeru 4. Kiedy odpowiadała na pytania, głos miała lekko zniekształcony. – Pewnie majstrowali przy dźwięku, żeby nikt nie rozpoznał jej głosu – wyjaśnił przestępca jak ekspert.
Terri wbiła wzrok w dziewczynę z zawiązanymi oczami i uważnie wsłuchiwała się w każde jej słowo. Przypomniała sobie wszystkie okazje, kiedy siedziała naprzeciwko Jennifer. Próbowała wychwycić coś w tym głosie, co potwierdziłoby, że nastolatka, którą pamięta, i ta, którą widzi w tej chwili, to jedna i ta sama osoba.
To musi być ona, pomyślała ze zdumieniem, mimo że z ust dziewczyny padła odpowiedź „Osiemnaście…”
– Gdzie… – zaczęła.
– To właśnie jest ciekawe – przerwał jej Wolfe. – Nie w Los Angeles, Miami czy Teksasie. Ta cholerna strona internetowa nadaje z miejsca o jakieś dwie godziny drogi stąd.
Terri widziała w myślach mapę. Czy dwie godziny wystarczają, by zabrać kogoś do czyśćca?
– Mam GPS – ciągnął Wolfe. – Profesor też. Pewnie właśnie tam pojechał. Tak obstawiam. Ma nad nami lekką przewagę. Ale założę się, że staruszek nie jeździ tak szybko jak my.
Tu się mylisz, pomyślała Terri. Nie powiedziała tego na głos. Wyjęła telefon komórkowy. Wolfe pokręcił głową.
– Profesor nie jest aż tak nowoczesny – stwierdził, jakby w odpowiedzi na oczywiste pytanie. Sięgnął do kieszeni po swoją komórkę, tę, z której korzystał Adrian.
– Dobrze więc. Ruszajmy – ponagliła Terri.
Wolfe kliknął myszą i strona internetowa zamknęła się z wesołym „Do zobaczenia, psychprof”.
Detektyw i przestępca pospiesznie wyszli z domu Adriana i pobiegli przez podjazd do samochodu Terri, prawie krok w krok tą samą trasą co Adrian niedługo wcześniej. Gdyby nie zareagowali tak szybko i zostali jeszcze kilka sekund przy komputerze, zobaczyliby, jak zakapturzona dziewczyna nagle sztywnieje ze strachu. Drzwi jej celi się otworzyły.
Rozdział 41
Jennifer cofnęła się, choć oparta plecami o ścianę i przykuta do łóżka, nie miała dokąd uciec. Wsłuchała się w teraz już znajomy odgłos kroków kobiety. Czuła się pokonana, zmaltretowana i wygłodzona. Krwawienie między nogami ustało, ale szczypanie i ból nie ustępowały. Zdawała sobie sprawę, że jest tylko szkieletem, który ledwo trzyma się przy udawanym życiu, i ilekroć się ruszała, spodziewała się usłyszeć grzechot swoich kości. Domyślała się, że mężczyzna jest z kobietą, choć go nie słyszała. Zawsze chodził bezszelestnie, co przerażałoby ją jeszcze bardziej, gdyby nie to, że przekroczyła już granicę dzielącą rozsądek od strachu. Nie mogła bać się intensywniej i dlatego, o dziwo, nie bała się prawie wcale. Była za młoda, żeby przyznać przed sobą, że pogodziła się z losem, ale ogarniało ją czarne przygnębienie.
Pomyślała: Kiedy wiesz, że umierasz, tak naprawdę nie ma się czego bać. Tata się nie bał. Ja się nie boję. Już nie. Cokolwiek chcecie mi zrobić, proszę bardzo. Nie obchodzi mnie to. Już nie.
Czuła, że kobieta się zbliża. Że staje nad nią.
– Chce ci się pić, Numerze 4?
Jennifer nagle odniosła wrażenie, jakby miała piasek w gardle.
Skinęła głową.
– To pij.
Kobieta wcisnęła jej do ręki butelkę wody. W kapturze na wysokości ust wciąż był mały otwór wycięty wtedy, kiedy ją uśpili, jej pierwszego dnia w roli Numeru 4. Usiłowała podnieść butelkę do spierzchniętych warg; nawet gdy jej się udało, część wody ściekła po kapturze na pierś i Jennifer nie tyle poczuła się odświeżona, co wydawało jej się, że tonie. Złapała oddech i duszkiem wypiła całą wodę, choć pewnie – jak podejrzewała – zaprawioną narkotykami; może tak byłoby nawet lepiej, stwierdziła. Chętnie przyjęłaby wszystko co ją znieczuli.
– Lepiej, Numerze 4?
Skinęła głową, niezgodnie z prawdą. Wcale nie było lepiej. Nagle ogarnęła ją niemal nieodparta pokusa, żeby krzyknąć: „Na imię mam Jennifer”, ale nie mogła już nawet uformować tych słów i wypchnąć ich przez obolałe gardło. Wciąż milczała.
Nastąpiła chwila przerwy i Jennifer usłyszała szuranie drewna po twardej betonowej podłodze. Wiedziała co to. Cichy mężczyzna przesunął krzesło na zwykłe miejsce. Po kilku sekundach kobieta potwierdziła prawdziwość obrazu, który Jennifer zobaczyła oczami wyobraźni.
– Chcę, żebyś przeszła na koniec łóżka. Jest tam krzesło, na którym siedziałaś wcześniej. Znajdź je i usiądź. Odpręż się. Patrz przed siebie.
Jasne rozkazy wypowiadane niemal łagodnym tonem. Ku swojemu zaskoczeniu Jennifer słyszała, że głos kobiety stał się modulowany. Męczący monotonny tembr, tak ciężki do zniesienia w ciągu długich dni niewoli, stracił swoją ostrość. Brzmiał prawie jak ton przyjaznej recepcjonistki, jakby kobieta nie prosiła Jennifer o nic więcej jak tylko o to, żeby zechciała usiąść i poczekać, aż zacznie się dawno zaplanowane spotkanie.
W najmniejszym stopniu nie ufała temu nowemu dźwiękowi. Wiedziała, że kobieta wciąż jej nienawidzi.
Miała nadzieję, że zdoła odwzajemnić tę nienawiść.
– Pora na kilka dodatkowych pytań, Numerze 4. Niedużo. To nie potrwa długo.
Jennifer zerwała się, zgramoliła z łóżka i ze szczękiem łańcuchów podeszła do krzesła. Pociągnęła za sobą Pana Futrzaka jak żołnierz, który zabiera rannego towarzysza z linii ognia. Nie zwracała uwagi na swoją nagość ani na kamerę studiującą jej ciało z natarczywą ciekawością. Macała w powietrzu, aż natrafiła na krzesło i osunęła się na nie. Patrzyła prosto przed siebie, w miejsce, gdzie – jak wiedziała – był skupiony na niej obiektyw.
Nastąpiła krótka pauza.
– Powiedz, Numerze 4… czy marzysz o wolności? – odezwała się wreszcie kobieta.
Zaskakujące pytanie. Jak zawsze, kiedy kobieta badała jej uczucia, Jennifer nie miała pojęcia, jaka jest właściwa odpowiedź.
– Nie – powiedziała powoli. – Marzę o tym, żeby wszystko znów było tak jak kiedyś, zanim tu trafiłam.
– Przecież mówiłaś, że nie znosiłaś tamtego życia. Że chciałaś od niego uciec. Kłamałaś?
– Nie – pospiesznie zaprzeczyła Jennifer.
– Myślę, że tak, Numerze 4.
– Nie, nie, nie – zapewniła Jennifer błagalnym tonem, choć o co błagała, nie miała pojęcia.
Kobieta się zawahała.
– Numerze 4… Jak sądzisz, co się teraz z tobą stanie?
Jennifer miała wrażenie, że podzieliła się na dwie różne osoby, które zajmują tę samą przestrzeń. Jedna jej połowa czuła zawroty głowy, zbita z tropu drobną zmianą tonu kobiety, druga pozostawała zimna, niemal zesztywniała od zamarzniętych uczuć, świadoma, że bez względu na to, co powie i zrobi, jest bliska końca, choć wolała sobie nie wyobrażać, jaki ten koniec będzie.