Zadarł głowę. Wietrzyk szumiał w gałęziach drzew. Snopy światła słonecznego i ciemne cienie kołysały się w tę i z powrotem, zmieniając pozycje przy każdym podmuchu. Spłoszone stado czarnych wron zerwało się z krzykiem od krwawej uczty na środku drogi. Przebiegł przez szosę i ruszył w stronę podjazdu. Był zadowolony, że na nikogo się nie natknął, bo uważał, że po trosze wygląda jak skończony idiota, a po trosze jak śmiertelnie groźny szaleniec.
Terri Collins jechała ostro. W ogóle nie zwracała uwagi na ograniczenia prędkości. Mark Wolfe kurczowo trzymał się uchwytu nad fotelem pasażera, z dzikim uśmiechem na twarzy i oczami szeroko otwartymi z emocji jak na kolejce górskiej. Kilometry uciekały pod kołami. Większość drogi pokonali w ciszy, przerywanej tylko uwodzicielskim, metalicznym głosem GPS-u w jej telefonie komórkowym.
Nie wiedziała, ile czasu odrobili do profesora. Trochę. Wystarczająco dużo? Była pewna, że sprawa jest pilna, ale nie potrafiłaby wytłumaczyć dlaczego. Bo nie może pozwolić nauczycielowi psychologii zabić niewinnego człowieka? Możliwe. Bo ma szansę znaleźć nastoletnią uciekinierkę wykorzystywaną na pornograficznej stronie internetowej? Możliwe. Bo jeśli nic nie zrobi, wyjdzie na idiotkę? Prawdopodobne.
W pewnym momencie Wolfe wybuchnął śmiechem. Jechała prawie sto pięćdziesiąt na godzinę i to przestępcę niezmiernie bawiło.
– Mnie już zatrzymałaby drogówka – powiedział. – Dopiero mieliby niespodziankę, gdyby sprawdzili mi dokumenty. Człowiek z moją przeszłością nigdy się nie wymiga od mandatu. Za to pani ma szczęście.
Terri uważała inaczej. Prawdę mówiąc, ulżyłoby jej, gdyby zobaczyła w lusterku wstecznym pędzący radiowóz. Zyskałaby pretekst, żeby poprosić o wsparcie.
Nie wiedziała, czy potrzebuje pomocy. Z drugiej strony, nie była pewna, czy poradzi sobie sama. Odnosiła wrażenie, że uwikłała się w jakąś dziwaczną przygodę w towarzystwie najbardziej odrażającego Sancho Pansy, jakiego można sobie wyobrazić. Wdała się w pościg za Don Kichotem jeszcze bardziej oderwanym od rzeczywistości od jego literackiego pierwowzoru.
Głos z GPS-u kazał im skręcić z autostrady na boczne drogi. Jechała tak szybko, jak się dało na wąskich szosach. Opony się buntowały. Wolfe chwiał się na fotelu pasażera, pęd rzucał nim w prawo i w lewo.
Za przednią szybą przemykał zmienny pejzaż idyllicznego pustkowia. Lasy i łąki powinny być spokojne i piękne, ale zamiast tego sprawiały wrażenie, jak gdyby się ukrywały. Terri przez chwilę czuła się, jakby wyszła poza ramy rozumu, nieświadoma, że ta sama myśl wcześniej przemknęła przez głowę Adriana. W mieście, gdzie pracowała i mieszkała z dziećmi, życie miało dla niej swój sens. Może nie wszystko zawsze było idealne – ale rozumiała mroczne nurty i cienie, z którymi stykała się na co dzień, więc nie wydawały jej się niezwykłe ani straszne.
Ta podróż to coś zupełnie innego. Wejście w mrok wykraczający daleko poza każdy czarny horyzont, który poznała, pracując w policji. Pomijając te lata, kiedy sama była ofiarą. Pokręciła głową w odpowiedzi na niezadane pytanie.
Mark Wolfe patrzył na instrukcje.
– Siedemnaście kilometrów tą drogą – poinformował. – A dokładnie, siedemnaście przecinek trzydzieści osiem, według tego. Potem jeszcze jeden zakręt, siedem kilometrów prosto i powinniśmy być na miejscu. O ile można na tym polegać. Bo różnie bywa. – Zaśmiał się. – Nigdy nie sądziłem, że będę pilotem policjantki.
Puściła tę uwagę mimo uszu, ale jechała zgodnie z jego wskazówkami. Czekała, aż głos z GPS-u potwierdzi podawane przez niego informacje.
Adrian znalazł ścieżkę, która – zdawało się – biegnie równolegle do podjazdu przez drzewa na jego skraju. Ruszył nią przed siebie. Omijał przewrócone pnie; stąpał po miękkiej, wilgotnej ziemi. Krzaki szarpały go za ubranie. Po paru minutach ścieżka stała się węższa i bardziej zarośnięta; musiał przedzierać się przez wiosenny gąszcz.
Szedł slalomem, ciernie czepiały się jego spodni i dłoni. Odgarniał gałęzie, skręcał to w prawo, to w lewo, usiłując trzymać się wąskiego szlaku – w jednej chwili wydawał się otwarty i wygodny, a zaraz potem stawał się nieprzebyty. Wszystkie stawiane przez naturę przeszkody coraz bardziej utrudniały marsz i choć Adrian nie chciał przed sobą przyznać, że znów zabłądził, wiedział, że nieuchronnie oddala się od celu. Liczył, że ścieżka będzie prosta, a tymczasem co rusz musiał zmieniać kierunek. Przebijał się naprzód. Starał się nie tracić orientacji. Podejrzewał, że Brian znowu powie mu coś o tym, jak to dżungle wietnamskie były dużo gorsze. Obok siebie słyszał jednak tylko ciężki, przyspieszony, zmęczony oddech brata, tyle że, kiedy na chwilę przystanął, żeby odpocząć, zorientował się, że to on sam tak dyszy.
Czuł się jak w pułapce. Miał ochotę zacząć strzelać z pistoletu, utorować sobie drogę kulami. Choć nie było za ciepło, pot ściekał mu z czoła. Jakby toczył walkę, zamachnął się i odtrącił pięścią gałąź, po czym kopnął ciernisty krzak, który uczepił się jego spodni.
Przystanął na sekundę i spojrzał w górę. Błękitne niebo oświetlało mu drogę. Zmusił się, by ruszyć naprzód – choć zdawał sobie sprawę, że „naprzód” w tej sytuacji może oznaczać w bok albo nawet do tyłu. Był zupełnie zagubiony, zwyciężony przez leśną gęstwinę. Przez chwilę ogarnął go strach. Odnosił wrażenie, że wdarł się na ziemię niczyją, z której nigdy się nie wydostanie, i że pisane mu jest spędzić resztę życia w tej plątaninie drzew i zarośli. Jeden zły wybór skazał go na zgubę.
Zaczął wpadać w panikę. Miał ochotę zawołać o pomoc. Chwytał się gałęzi i przedzierał naprzód, którędy się tylko dało. Odtrącał suche drewno, potykał się. Walka była krwawa; czuł zadrapania na dłoniach i twarzy.
Przeklinał swój wiek, swoją chorobę i swoją obsesję.
I wtedy – tak szybko jak go oplótł – las przerzedził się, uwolnił z uścisku.
Nagle zrobiło się więcej miejsca. Ziemia pod nogami stała się twardsza. Ciernie puściły. Podniósł głowę i zobaczył wyjście. Przebił się naprzód jak tonący, który łapie powietrze, gdy tylko wynurzy się na powierzchnię.
Drzewa ustąpiły miejsca błotnistej łące.
Adrian padł na kolana jak do modlitwy, przepełniony wdzięcznością. Oddychał szybko, usiłując się uspokoić i zorientować, gdzie jest.
Na wprost wznosił się mały łagodny pagórek. Adrian wdrapał się na szczyt. Słońce ogrzewało mu plecy. W powietrzu wisiał słaby zapach wilgotnej ziemi. Na górze przystanął, żeby się rozeznać w terenie. Ku swojemu zdumieniu, w dole zobaczył stodołę i wiejski dom. Wyciągnął z kieszeni broszury z agencji nieruchomości i gorączkowo porównał zdjęcia z tym, co widział na własne oczy.
Jestem na miejscu, pomyślał nagle.
W swojej mozolnej wędrówce przez las minął dom schowany w małym zagłębieniu terenu. Teraz był na wysokości bocznej ściany, prawie na tyłach, bliżej stodoły. Co najmniej pięćdziesiąt metrów dzieliło go od dwóch budynków.
Pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Błotnistego terenu, na którym kiedyś pasły się zwierzęta gospodarskie.
Nie prosił brata o radę.
Ukląkł, przywarł do miękkiej ziemi i poczołgał się w stronę miejsca, gdzie wiedział z absolutną pewnością, że znajdzie zaginioną Jennifer.
Rozdział 43
Dwie nastolatki siedziały obok siebie na brzegu pojedynczego łóżka w sypialni. Najbardziej rzucały się tu w oczy kolekcje różowych pluszaków w falbankach i maleńkich serwisów do herbaty. Dziewczyny w skupieniu patrzyły w ekran. Między nimi a Numerem 4 było nie więcej niż rok, może nawet kilka miesięcy różnicy.
Na biurku leżał niklowany rewolwer z krótką lufą, kaliber 32 – nabity i odbezpieczony. W lśniącym metalu odbijały się obrazy z monitora. Pod bronią leżała sterta papierów. Głównie wydruki i skany mejli, esemesów i stron MySpace. Pośród nich znalazło się też parę odręcznych listów na kartkach w linie, które ktoś kiedyś złożył w małą kosteczkę, a potem rozłożył, żeby odczytać napisane na nich wiadomości.