Jedna z dziewczyn miała lekką nadwagę. Druga nosiła okulary z grubymi szkłami. Żadna z tych cech nie powinna nic znaczyć, dla nich jednak znaczyły wszystko.
Kartki pod rewolwerem stanowiły szczegółową dokumentację sześciu miesięcy intensywnego cybernękania. „Szmata” i „dziwka” to najłagodniejsze z wyzwisk, jakimi obrzucano dziewczyny. Zbiór zawierał też bolesne, wstydliwe fotografie obrobione w Photoshopie. Pokazywały, jak każda z nastolatek uprawia seks z kilkoma niezidentyfikowanymi chłopcami. Fakt, że obrazy przedstawiały fikcyjne wydarzenia, nie miał znaczenia. Ktokolwiek zmontował te fotografie, zrobił to wprawnie, posługując się nową wersją Final Cuta albo Photoshopa; trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby stwierdzić, że są fałszywe. A żaden z ich szkolnych kolegów, którzy dostali te zdjęcia pocztą elektroniczną albo lia komórkę, nie studiował ich aż tak uważnie, bo wszyscy i tak wiedzieli, że to fotomontaż i mieli to gdzieś.
Koleżanki milczały. Patrzyły w ekran.
Rewolwer wzięły z torebki matki dziewczyny z nadwagą. Rozwiedziona sekretarka często pracowała do późna i po zmroku musiała przejść przez duży parking do swojego samochodu – dlatego uznała, że potrzebuje broni. Na początku zapisała się na kurs samoobrony i próbowała namówić córkę, żeby z nią chodziła, w końcu jednak sama z niego zrezygnowała. Łatwiej zapewnić sobie spokój ducha, kupując rewolwer u handlarza na wielkich targach broni. W tej chwili matka siedziała za biurkiem, odbierała telefony i przygotowywała plan następnej podróży handlowej szefów. Mylnie sądziła, że broń leży na dnie jej torebki – podróbki Fendi, a jej córka właśnie ma lekcję algebry.
Dziewczyna w okularach niechętnie odwróciła wzrok od ekranu. Zerknęła w dół, na ściśniętą w dłoni bladożółtą kartkę z misterną, kwiecistą obwódką. To ich wspólny list samobójczy. Długo nad nim pracowały. Chciały, żeby wszyscy się dowiedzieli, kto się z nich bez przerwy naśmiewał, dlatego podały tyle nazwisk, ile mogły. Pragnęły odpłacić swoim prześladowcom takim samym okrucieństwem, jakiego od nich doznały. Snuły fantazje, że po ich śmierci ludzie, którzy pchnęli je do samobójstwa, na zawsze wylądują w więzieniu. Nie zdawały sobie sprawy, jak mało to prawdopodobne, ale te rojenia utwierdziły je w decyzji, żeby ze sobą skończyć.
W liście nie wspomniały o swojej fascynacji stroną cobedziepotem.com.
Nie opowiedziały, że godzinami oglądały Numer 4. Nie napisały o tym, jak ją błagały, przekonywały, a potem płakały razem z nią, kiedy działy się straszne rzeczy.
Numer 4 stała się nimi, a one nią. Dlatego kiedy zaczęły formułować swoje plany w trakcie nocnych, pełnych łez rozmów telefonicznych, uzgodniły jeden ważny szczegół: Jeśli Numer 4 umrze, one też.
Tak, mają dużo więcej szczęścia niż Numer 4. Mogą liczyć na siebie nawzajem. Ona ma tylko swojego misia, a teraz straciła nawet jego. Co prawda dziewczyny widziały, że kobieta zostawiła go na podłodze, ale Numer 4, wciąż schowana pod kapturem, zobaczyć tego nie mogła.
Na ich oczach Numer 4 podniosła pistolet z podłogi celi. Naśladując jej ruchy, otyła nastolatka wyciągnęła rękę i chwyciła rękojeść rewolweru. Nie wiedziały, czy chcą, żeby Numer 4 naprawdę się zastrzeliła, czy nie. Wiedziały tylko, że pójdą w jej ślady. Zrobią to co ona. Okularnica przechyliła się w bok, wzięła przyjaciółkę za rękę i ścisnęła, by dodać jej otuchy. Wszelkie myśli o tym, czy to, co robią, jest dobre czy złe, mądre czy głupie, pierzchły, gdy już zdecydowały, żeby los Numeru 4 określił ich przyszłość. Panna w okularach przez chwilę się zastanawiała, dlaczego przyjaźń nie dała im dość siły, by przetrwać liceum, nawet pośród ciągłych drwin i jawnego okrucieństwa. Nie potrafiła odpowiedzieć na to konkretne pytanie. Ale za kilka minut pozna wystarczająco dużo innych odpowiedzi.
Jennifer podniosła rewolwer zaskoczona jego ciężarem. Nigdy dotąd nie miała broni w ręku i błędne wyobrażała sobie, że coś, czego używa się do zabijania, powinno być lekkie jak piórko. Nie wiedziała, jak się tym posługiwać, jak otworzyć bębenek, załadować, odciągnąć kurek. Nie mogła stwierdzić, czy rewolwer jest odbezpieczony, czy naboje są we wszystkich sześciu komorach, czy tylko w jednej. Z telewizji orientowała się tylko, że musi przystawić lufę do głowy i nacisnąć spust.
Coś w niej krzyczało: Zrób to! Miej to już za sobą! Zakończ to!
Aż wstrzymała oddech, tak gwałtowne ogarniały ją uczucia. Ręka zadrżała jej lekko i Jennifer stwierdziła, że musi działać szybko, bo nie wiadomo, co mężczyzna i kobieta jej zrobią, jeśli się zawaha. Rozumowanie „zabij się, żeby cię nie skrzywdzili” wydawało się dziwnie logiczne.
Jednak wbrew temu, zupełnie się nie spieszyła, jakby uznała, że te ostatnie minuty powinny się rozegrać w zwolnionym tempie. Jakby musiała starannie rozpatrzyć każdy element każdego ruchu: Wyciągnij rękę. Weź rewolwer. Podnieś go ostrożnie. Stop.
Czuła się zupełnie osamotniona, choć wiedziała, że sama nie jest. Oni byli blisko.
Chwyciły ją mdłości, zakręciło jej się w głowie. Złapała się na tym, że odtwarza w myślach wszystko, co ją spotkało od chwili, kiedy została porwana z ulicy. To było tak, jak gdyby znów była bita, gwałcona, wyszydzana. Jednocześnie powracały chaotyczne obrazy z przeszłości.
W jej wyobraźni rozgorzał bój. Kłopot polegał na tym, że wspomnienia – dobre i złe, radosne i trudne – uciekały w głąb jakiegoś tunelu i coraz trudniej było je zobaczyć.
Wydawało się, że Jennifer wreszcie opuszcza pokój i Numer 4.
A Numerowi 4 została już tylko jedna możliwość.
Klucz, dzięki któremu wrócisz do domu. Tak nazwała to kobieta.
Samobójstwo wydawało się najbardziej oczywistym rozwiązaniem.
Nie dostrzegała, nie wyobrażała sobie żadnej alternatywy.
Mimo to się wahała. Nie rozumiała, skąd bierze się to połączenie zawziętości i oporu, ale wciąż w niej tkwiło, krzyczało, wywoływało strach, przekonywało, zwalczało pokusę, by skończyć z Numerem 4 tu i teraz. Nie potrafiła już stwierdzić, czy samobójstwo to w tej sytuacji akt odwagi, czy wprost przeciwnie. Nic nie było dla niej jasne.
I wtedy zrobiła coś zaskakującego, czego nie umiałaby wyjaśnić, ale według krzyczących w niej instynktów to było konieczne, ważne i pilne.
Ostrożnie położyła rewolwer na kolanach, podniosła dłonie i zaczęła rozwiązywać kaptur okrywający głowę. Taki gest przesycony hollywoodzkim romantyzmem, coś à la scena, w której dzielny szpieg stoi przed plutonem egzekucyjnym i nie chce, żeby zawiązano mu oczy, bo pragnie spojrzeć śmierci w twarz. Kaptur był ciasno zawiązany i z wysiłkiem rozplątywała węzły. Miotała się w niej jakaś zabłąkana myśl, żeby nie przejść bezpośrednio z jednej ciemności w drugą. Robota szła opornie, bo ręce drżały jej jak szalone.
To Linda pierwsza zauważyła, co robi Numer 4. Oboje, jak praktycznie wszyscy ich abonenci, siedzieli przykuci do monitorów i śledzili rozkosznie wolno nadciągający koniec Numeru 4. Koniec nieunikniony. Koniec fascynujący. W chatroomach i na listach dyskusyjnych dotyczących ostatniego aktu wrzało od komentarzy. Panował gorączkowy, elektroniczny gwar. Pełno było wykrzykników i emotikonów. Słowa napływały jak woda, która przerwała tamę.
– Jezu! – mruknęła Linda. – Jeśli ona to ściągnie…
Numer 4 mimowolnie wprowadziła do ich świata fantazji element rzeczywistości. Musieli coś z tym zrobić. Linda tego nie przewidziała i nagle runęła w morze strachu i fale niepokoju.