Выбрать главу

– Wygląda na to, że gdzieś sobie poszedł – oznajmił Wolfe powoli. Przeciągał każde słowo jak Południowiec, żeby rozładować napięcie. Wybuchnął ostrym śmiechem.

Terri cofnęła się o krok. Odwróciła się i spojrzała w głąb drogi. W oczach miała pytanie „dokąd?”

Jakby w odpowiedzi, przestępca po truchtał z powrotem do samochodu pani detektyw, chwycił mapy i telefon komórkowy. Przebiegł spojrzeniem po mapach, wcisnął kilka guzików i wskazał na wysadzaną drzewami szosę. Jak gdyby pokazywał drogę od cienia do cienia.

– To tam – oświadczył. – Tam się wybierał. Przynajmniej tak wynika z tego, co tu mam. Ale nie zawsze można na tym polegać. Na pewno nie wygląda to jak miejsce, z którego nadają wysokiej jakości webcast.

– A jak takie miejsca powinny wyglądać? – spytała Terri lekko napiętym głosem.

– Nie wiem. Jak kalifornijski pasaż handlowy? Atelier fotograficzne w dużym mieście? – Pokręcił głową, jakby sam wykluczał jakiś argument. – Oczywiście, może nie w przypadku tego typu transmisji. – Podążył oczami za spojrzeniem Terri. -Staruszek pewnie poszedł pieszo.

Collins sama się tego domyśliła. Wytężyła wzrok i, tak jak wcześniej Adrian, zobaczyła poobijaną skrzynkę na listy wskazującą początek podjazdu.

– Postanowił się podkraść? – rozważał głośno Wolfe. – Może, o dziwo, wie, co robi, i tylko nie dawał tego po sobie poznać. Tak czy siak, nie wie, jakie powitanie go tam czeka; w każdym razie na pewno nie przyjazne.

Terri nie odpowiedziała. Ilekroć Wolfe dochodził do jakiegoś wniosku, który pokrywał się z jej tokiem myślenia albo był w jakimś stopniu trafny, ogarniały ją wstręt i złość. Rozwścieczyło ją to, że znajdowali się na granicy terytorium, które mógł znać lepiej od niej. Gwałtownie odwróciła się od przestępcy i zamyśliła się. Stała w obliczu mniej więcej takiego samego dylematu jak wcześniej Adrian.

Zawahała się. Wzięła komórkę od Wolfe'a. W podobnych sytuacjach obowiązywały ustalone procedury. Po jej wydziale nieustannie krążyły obszerne notatki z instrukcjami, jak regulaminowo reagować na przestępstwo w toku. Należało zbadać sytuację, zebrać dowody, złożyć raport. Powinna powiadomić szefa, co się dzieje. Uzyskać nakaz aresztowania. Wypadałoby się nawet skontaktować z antyterrorystami – o ile takich tu mieli. Wątpiła w to. Ściągnięcie w to miejsce dobrze wyszkolonego oddziału wymagałoby licznych rozmów telefonicznych i długich wyjaśnień. W dodatku antyterroryści musieliby przyjechać z najbliższych koszar policji stanowej, oddalonych o jakieś pół godziny drogi, jeśli nie więcej. Wśród lasów i pól Nowej Anglii wyspecjalizowana broń i taktyka rzadko bywają potrzebne. A kiedy by już tu dotarli, trzeba by ich wprowadzić w sytuację. Gdzieś tu jest emerytowany i być może szurnięty profesor z naładowaną bronią. Wątpiła, czy uznaliby to za wystarczający powód, by sięgnąć po rynsztunek bojowy, broń o dużym zasięgu i taktykę wojskową.

Czyli antyterroryści odpadają. I ciekawe, czy lokalna policja ma więcej niż jednego funkcjonariusza na służbie; jeśli nawet, mogli być wiele kilometrów stąd. Wiedziała, że jest daleko poza swoim rewirem i że powinna zwrócić się o pomoc do miejscowych glin. Mało tego – zgodnie z prawem to był jej obowiązek.

Nic z tego, co robiła, nie mieściło się w żadnej z procedur. Jeśli Jennifer tam siedziała uwięziona… jeśli Adrian szturmował wiejski dom, gdzie ukrywali się przestępcy… musiała starannie zaplanować swoje dalsze działania. Gdyby ot, tak podeszła do drzwi i zapukała, mogłoby to być równie niebezpieczne, jak to, co wyczyniał Adrian. Terri tkwiła w sidłach niezdecydowania. Błędy były nieuniknione, spodziewała się krytyki po fakcie, ale rozumiała, że musi działać, do tego się zobowiązała. Potrzebowała tylko chwili, żeby wszystko przemyśleć, cóż, kiedy każda chwila mogła być ostatnią szansą.

Zaklęła głośno.

– Szlag by to trafił!

Zaprzątnięta podejmowaniem decyzji, oceną sytuacji i szukaniem mniejszego zła, ledwo usłyszała odległy trzask. Do Wolfe'a ten odgłos dotarł wyraźnie.

– Jezu! – wybuchnął. – Co to, u licha?

Ale odpowiedź już znał.

Adrian przesuwał się w bok krokiem kraba, skulony, przywierając plecami do każdej kolejnej deski w ścianie domu. Pot zbierał się na jego czole i ściekał pod pachami. Czuł się jak w świetle reflektora; żar i blask wydawały się nie do zniesienia. W prawej dłoni ściskał pistolet i skradał się do piwnicznego okienka. Wyczulił się na wszystkie dźwięki, węszył w powietrzu jak pies. Miał wrażenie, że tak pełen życia nie był od wielu tygodni, może nawet dłużej.

Ukląkł na miękkiej ziemi i odłożył pistolet. W głębi ducha modlił się do Boga, który strzeże starców i nastolatków, jeśli taki istniał. Proszę, niech będzie otwarte. Proszę, niech to będzie właściwy dom.

Wsadził palce pod krawędź ramy okna i pociągnął. Poruszyła się może pół centymetra.

Adrian przesunął się w bok, twarzą do szyby, i próbował pewniej chwycić ramę. Szarpnął znowu i usłyszał ni to skrzypienie, ni to trzask, kiedy sfatygowane, przegniłe stare drewno ustąpiło. Następny centymetr.

Zdarł sobie paznokcie, jego dłonie przeszył ostry ból. Drewniane krawędzie kaleczyły czubki palców. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył, jak krew leje się z rozcięć i zadrapań. Na chwilę zamknął oczy i nakazał bojowi minąć, bo teraz miał ważniejsze rzeczy na głowie. Jakby karcił własne ciało. Postanowił, że cokolwiek się stanie, od tej chwili nie będzie zwracał uwagi na jakikolwiek dyskomfort.

Trzeci raz złapał ramę okna i odchylił się, wytężając siły. Usłyszał trzask pękającego drewna. Zatoczył się do tyłu i upadł. Dźwignął się, uniósł okno.

Było wąskie i małe – nie więcej niż trzydzieści centymetrów wysokości i pół metra szerokości.

Ale otwarte.

Ponownie się schylił. Do głowy mu nie przyszło, że mógłby się nie zmieścić w ciasnym otworze, i przez chwilę przymierzał do niego swoje ramiona. Powiedział sobie, że jakoś się przeciśnie, żeby nie wiadomo co. Nawet jeśli to będzie tak, jakby wpychać okrągły klocek do kwadratowej dziury. Zajrzał do piwnicy. Jego oczy powoli oswoiły się z różnobarwnym światłem wpadającym nad jego ramionami. Piwnica – ciemna i opuszczona – śmierdziała starością. Kiedy jednak zajrzał w kąty, dostrzegł nowoczesne kable pod sufitem. Żaden nie był zakurzony jak wszystko wokół.

Wytężył wzrok i zobaczył, że jeden kąt jest zabudowany ścianami. W przedniej były tanie, drewniane, zaryglowane drzwi. Wyglądało to jak nieudolna, odwalona na chybcika robota budowlana, którą przerwano na długo przed malowaniem i pracami dekoratorskimi.

Cela. Jak większy odpowiednik jednej z klatek, gdzie trzymał szczury laboratoryjne.

Wymacał obok swój pistolet. Musiał się wcisnąć do środka. Najpierw ostrożnie wsunął nogi do małego otworu. Nie miał czym podeprzeć okna, więc kiedy próbował opuścić się na dół, rama obijała się najpierw o jego plecy, potem ramiona i wreszcie o głowę. Zwinny gimnastyk czy artysta cyrkowy pewnie bez trudu wślizgnąłby się do piwnicy. Ale on? Nie był ani jednym, ani drugim. Usiłował utrzymywać równowagę, opuszczając się jak alpinista, któremu zabrakło liny.

Wiedział, że musi być cicho. Jego palce nóg wyciągnęły się w pustkę. Przechylił się kilka centymetrów w prawo, potem w lewo. Szukał czegoś, na co mógłby zeskoczyć, ale nogi bezradnie młóciły powietrze. Ręce zsuwały się z framugi okna. Jak daleko jeszcze jest podłoga? Może metr. Ale odnosił wrażenie, że wisi nad głęboką czeluścią. Grawitacja ściągała go w dół; wreszcie wziął głęboki wdech i się puścił.

Ciężko runął na cementową posadzkę, kostka ugięła się pod nim, ból przeszył nogę.