Выбрать главу

Jednak łoskot upadku i zduszony okrzyk bólu zostały zagłuszone przez nagły, przenikliwy, zwierzęcy wrzask – dobiegł zza zaryglowanych drzwi celi.

Ostatni supeł ustąpił i Jennifer zorientowała się, że kaptur nie trzyma się już na niczym. Musiała go tylko unieść i zdjąć.

Zawahała się. Teraz nie obchodziło jej to, czy złamie zasady. Nie bała się, co oni jej zrobią. Została tylko jedna możliwość. W jej głowie kłębiły się jednak myśli o tym, że jakoś nie chce zobaczyć swojego świata w ostatnich sekundach życia. To byłoby tak, jakby stała na skraju własnego grobu i zaglądała w głąb wykopanego dołu. Tu Numer 4 umiera. Zgodnie z oczekiwaniami.

I wtedy te uczucia wyparł narastający potężny gniew. Niepohamowanie wyrywał się z niej jak woda z pękniętej rury. Brał się nie z tego, że chciała jeszcze walczyć – ta możliwość przepadła wiele minut, godzin, dni temu. Chodziło raczej o to, że wydając swoje ostatnie tchnienia, nie mogła znieść tego, że nie jest tym, kim była naprawdę.

I dlatego…

Wrzasnęła.

Nie były to słowa. Nie zdanie. Tylko wielki krzyk rozczarowania i wściekłości. Wszystko, czego nie będzie jej dane przeżyć w nadchodzących latach, skumulowało się w jeden długi, przeciągły skowyt rozpaczy.

Choć stłumiony przez kaptur, wypełnił pokój i przedarł się przez ściany i sufit.

Jennifer tylko mgliście uświadamiała sobie, że to jej krzyk. Nie miała pojęcia, skąd się wziął. Kiedy jednak ucichł na jej ustach, podniosła ręce i zerwała kaptur.

Tak jak poprzednio – pod koniec tej krótkiej cudownej chwili, kiedy myślała, że ucieknie – oślepiło ją światło. Z początku myślała, że to mężczyzna albo kobieta świecą jej w oczy reflektorem. Jednak prawie od razu zrozumiała, że to tylko zwykła lampa. Blask cały czas zalewał jej celę, kiedy tkwiła w ciemności pod kapturem. Gwałtownie zamrugała. Osłoniła oczy wolną dłonią i potarła się po twarzy. Cisza w pokoju nagle zaczęła się wydawać inna niż dotąd. Jennifer musiała wytężyć słuch, by słyszeć swój szybki jak seria z karabinu, urywany oddech.

Minęło kilka sekund, zanim oswoiła oczy i uszy z otoczeniem, ale kiedy to zrobiła, zobaczyła pistolet. Wydawał się dużo brzydszy niż wtedy, kiedy odnalazła go po omacku i poznała samym dotykiem. Czarny, złowrogi połyskiwał w ostrym świetle. Odwróciła głowę i nagle zobaczyła Pana Futrzaka. Leżał ciśnięty nonszalancko pod ścianę – porzucony brązowy, poskręcany tłumok. Nie wiedzieć czemu, nie usłyszała, jak kobieta upuszcza pluszaka; bez namysłu zerwała się, przypadła do niego, chwyciła go i przytuliła do piersi. Wstała i kołysała się na boki z radości, że nie jest już sama. Potem niechętnie wróciła na krzesło, usiadła i podniosła broń.

Jennifer i Pan Futrzak spojrzeli w obiektyw kamery.

Chciała przewrócić ją kopnięciem, ale tego nie zrobiła.

Rozejrzała się raz jeszcze. Solidne ściany. Zamknięte drzwi. Żadnego wyjścia. Ani teraz, ani nigdy. Była głupia, że wyobrażała sobie, że można się stąd wydostać inną drogą niż ta, którą miała zaraz pójść.

– Przepraszam – szepnęła do siebie i swojego towarzysza.

Miała nadzieję, że nikt inny jej nie usłyszał.

Podniosła pistolet i zaczęła drżeć. Ręce jej się trzęsły. Przytuliła misia jeszcze mocniej, jakby Pan Futrzak mógł pomóc uspokoić drgające mięśnie i rozdygotane dłonie.

Przystawiła pistolet do głowy. Wbiła wzrok w obiektyw kamery.

– Nagrywacie to? – spytała słabo.

Chciała okazać sprzeciw, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Potężna fala smutku i przygnębienia zatopiła wszelkie myśli o dawnej Jennifer.

To koniec, przekonywała samą siebie.

– Nazywam się Numer 4 – powiedziała do kamery.

Była zbyt przerażona, żeby strzelić, i zbyt przerażona, żeby nie strzelić, i w tej chwili zawahania usłyszała coś, co jeszcze bardziej zbiło ją z tropu. Jedno słowo. Zdawało się, że dobiega jednocześnie z bardzo bliska i bardzo daleka. Że to jakieś dawno zapomniane wspomnienie woła ją i rozbrzmiewa echem w pokoju.

– Jennifer?

Michael nagle nachylił się do monitora.

– Co to, do cholery, było? – rzucił. Linda doskoczyła do niego.

– Puściłaś jakieś efekty?

– Nie! Patrzyłam jak ty. Chryste! Jak wszyscy!

– W takim razie co…

– Spójrz na Numer 4! – zawołała Linda.

Jennifer drżała gwałtownie jak lik niestrymowanego żagla na silnym wietrze. Dygotała na całym ciele. Pistolet wymierzony w czoło jakby lekko opadł, głowa odwróciła się w stronę dźwięku jej imienia.

– Jennifer?

Chciała krzyknąć: „Jestem tutaj!”, ale nie wierzyła, że usłyszała to naprawdę, że to nie złudzenie.

Powiedziała sobie tylko: To oni. Znowu kłamią. To tylko jeszcze jedno oszustwo.

Mimo to powoli przekręciła się w bok i wbiła wzrok w drzwi. Usłyszała odgłos odciąganej zasuwy i drzwi zaczęły się otwierać.

Przypomniała sobie, że tym razem ma broń. Przyszli mnie zabić, domyśliła się. Odsunęła pistolet od czoła i wycelowała w wejście.

Dopadnę jedno z nich, Panie Futrzaku. Przynajmniej jedno z nich zabiorę ze sobą.

Patrzyła wzdłuż lufy.

Zabij ich! Zabij ich!

Drzwi otworzyły się powoli.

Adrian zajrzał do środka.

Najdziwniejsze, że nie wiedział, czego się spodziewać.

Powtarzał sobie, że widział dziewczynę na ulicy, a potem na zdjęciach w jej domu. I na komputerze, z Markiem Wolfe'em u boku. Widział pokój, łóżko, łańcuchy i maskę, powinien więc wyobrazić sobie, co zobaczy za drzwiami, ale wszystko to wyleciało mu z głowy i czuł się, jakby wkraczał na niezbadany obszar. Jedyne, co sobie przypomniał, to że musi mieć broń w pogotowiu.

Najpierw zobaczył pistolet, wycelowany prosto w niego.

W pierwszym odruchu chciał odskoczyć do tyłu i jego mięśnie sprężyły się jak u mangusty, która widzi, że kobra szykuje się do ataku. Wtedy jednak usłyszał spokojny głos syna – dochodził z jakiegoś kanionu w jego wnętrzu. To ona.

– Tommy – szepnął na głos, po czym szybko dodał: – Jennifer?

Pytanie zawisło w stęchłym piwnicznym powietrzu. Siedziała bez ruchu. Naga, jedną ręką obejmowała misia, a drugą, drżącą, mierzyła z pistoletu w Adriana. Ostrożnie zrobił krok naprzód.

Ból promieniował z jego zwichniętej, pewnie nawet złamanej kostki, ale zgodnie z daną sobie obietnicą, nie zwracał na to uwagi.

Jennifer wiedziała, że powinna o coś zapytać, coś powiedzieć, ale nie mogła przywołać właściwych słów. Coś się zmieniło, ale nie potrafiła stwierdzić, co. To, co się działo, wydawało się zupełnie inne, niezsynchronizowane ze wszystkim, co ją dotąd spotkało. Usilnie starała się objąć to umysłem. Miała wrażenie, że to sen, nierzeczywista wizja, i nagle, tak jak to było z odgłosami zabawy albo płaczu dzieci, powiedziała sobie, żeby nie ufać temu, co widzi. To na pewno ułuda. Wszystko jest nieprawdziwe.

Zobaczyła siwe włosy. To się nie zgadzało. Stara, pomarszczona twarz. To nie ten mężczyzna. To nie ta kobieta.

Fakt, że człowiek, który wsuwał się do pokoju na jej oczach, był kimś nowym, kimś innym, tylko podsycał paniczny strach. Walczyła z setkami przepełniających ją uczuć; wszystkie jakoś wiązały się z przerażeniem.

– Jennifer – powiedział powoli człowiek przed nią. Tym razem jednak to nie było pytanie, lecz stwierdzenie.

W gardle jej zaschło. Zdawało się, że pistolet w jej dłoni waży ze sto kilo. Coś w niej krzyczało: On jest z nimi! Zabij go! Zabij, zanim on zabije ciebie!

Lufa chwiała się, gdy Jennifer toczyła bój z samą sobą. Myśl, że ktoś przybył jej z pomocą, wydawała się nieprawdopodobna i zbyt niebezpieczna, by ją w ogóle do siebie dopuścić. Dużo bezpieczniej strzelić.