– Jeśli rzucimy się na nich… – zaczęła.
Nie dał jej dokończyć.
– Posłuchaj! Co to za dźwięk?
Wytężyli słuch. Usiłowali rozpoznać, co przebija przez dzwonienie w ich uszach wywołane łomotem wystrzałów w ciasnej przestrzeni. To tak, jakby czytać tekst małą czcionką w ciemnym pokoju.
Minęło kilka sekund, zanim uświadomili sobie, że to chrobot gratów wleczonych po cementowej podłodze i rzucanych pod ścianę. Michael z początku pomyślał, że starzec i Numer 4 stawiają barykadę, że chcą się za nią schronić i stawić opór.
Oczami wyobraźni odtworzył rozkład piwnicy. Szukał najkorzystniejszego miejsca na prowizoryczną kryjówkę dla pary osaczonych szczurów. I w tej chwili przypomniał sobie o małym, obrośniętym pajęczynami okienku. To jedyne wyjście, jakie pozostało; albo, jeśli dotrą tam z Lindą pierwsi, doskonałe stanowisko dla karabinu i kamery.
Trącił kochankę w ramię i położył palec na wargach – uniwersalny znak nakazujący ostrożność i milczenie. Machnął, żeby poszła za nim – ale żeby najpierw puściła jeszcze jedną serię. Omiotła kałasznikowem wąskie schody. Zasypywała piwnicę gradem kul, aż opróżniła cały magazynek.
Wyjęła nowy z kieszeni Michaela i wprawnie wcisnęła ładunek na miejsce. Odbezpieczyła broń i pobiegła za swoim ukochanym.
Dopiero po chwili Terri Collins zrozumiała, co się dzieje. Z miejsca, gdzie stali z Markiem Wolfe'em obok samochodu Adriana, odgłosy strzałów wydawały się z niczym niepowiązane jak dźwięk grającego telewizora w drugim pomieszczeniu. Na podstawie tego, co słyszała, musiała stworzyć obraz, który podpowiedziałby jej właściwą reakcję. Terkotu broni automatycznej, nawet stłumionego ścianami domu, nie pomyliłaby z niczym innym. Przed laty zbyt wiele razy musiała czekać z małymi marudnymi dziećmi w swoim starym samochodzie, aż mąż skończy ćwiczenia na wojskowej strzelnicy, gdzie regularnie wywalano magazynki na sto pocisków w nieruchome, udające terrorystów cele.
Odwróciła się do Wolfe'a. Zrozumienie przeszyło ją jak prąd elektryczny.
– Dzwoń po pomoc! – krzyknęła.
Zaczął nerwowo wybierać numer, a Terri przebiegła na tył samochodu. Otworzyła bagażnik i wyjęła czarną kamizelkę kuloodporną, którą zawsze woziła ze sobą. Dostała ją w prezencie od sąsiadki Laurie dawno temu, kiedy jeszcze chodziła na patrole. I nie włożyła jej ani razu, od czasu gdy rozpakowała ją w pewien bożonarodzeniowy poranek.
– Podaj im adres – zawołała przez ramię. – Przekaż, żeby przysłali wszystkich ludzi, jakich mają. Powiedz, że słychać strzały z broni automatycznej. A, i niech wezwą karetkę! W razie czego mów, że postrzelono policjanta, wtedy się pospieszą. – Zapięła rzepy, osłoniła pierś kamizelką, która wydawała się strasznie mała i licha. Wprowadziła nabój do komory pistoletu. Usłyszała drugą odległą serię z automatu. Nie myślała o tym, co robi, wiedziała tylko, że musi się dostać w miejsce, gdzie padały strzały. Zerwała się do biegu. Rzuciła przez ramię jeszcze jedno polecenie. – Czekaj tu. Wytłumacz im, dokąd poszłam! – Najszybciej jak mogła, z pistoletem ściśniętym w dłoni, popędziła w stronę podjazdu prowadzącego do starego wiejskiego domu.
Wolfe, zajęty wzywaniem posiłków, patrzył za nią, aż zniknęła za zakrętem. Kiedy uzyskał połączenie z dyspozytorką miejscowej policji, mówił zwięźle i konkretnie.
– Przyślijcie wsparcie. I to duże. Detektyw policji uczestniczy w strzelaninie.
Podał adres i usłyszał zszokowany, zdyszany kobiecy głos:
– Trochę potrwa, zanim przyjadą. Co najmniej piętnaście minut.
– Nie mamy piętnastu minut – uciął i rozłączył się. Jeszcze nigdy nie przyjęła takiego zgłoszenia, pomyślał.
Podniósł głowę i spojrzał na ścieżkę, którą pobiegła Terri Collins. Stracił ją z oczu, gdy minęła poobijaną skrzynkę na listy. Las obok podjazdu był za gęsty, żeby mógł dostrzec panią detektyw; wydawało się, że gąszcz wchłonął ją całkowicie. Wolfe czuł się rozdarty. Kazano mu czekać i siedzący w nim tchórz nie miał nic przeciwko temu, żeby stać w bezpiecznym, ocienionym miejscu – niech się dzieje, co chce, nie jego sprawa. Jednak ten naturalny instynkt samozachowawczy walczył z drugą połową jego osobowości, ta chciała widzieć i gotowa była podjąć wszelkie ryzyko, by zaspokoić szczególnie natarczywą ciekawość i niesłabnącą żądzę.
Najważniejsze to być w zasięgu. Zawsze tak uważał.
Odetchnął głęboko i pobiegł za policjantką, choć powtarzał sobie w duchu, w rytmie kroków, by trzymać się na dystans, w ukryciu, i poprzestać na roli obserwatora. Podejdź blisko, przekonywał sam siebie, gdy jego nogi przeszły w sprint – ale nie za blisko.
Adrian balansował na bezładnej stercie gratów i pomagał Jennifer wspiąć się na górę. Wszystko chybotało się pod ich ciężarem. Cała zbudowana w panice konstrukcja mogła się lada chwila rozlecieć. Wcisnął pistolet do kieszeni z nadzieją, że broń nie wypadnie, po czym ułożył dłonie w koszyczek. Naga nastolatka postawiła nogę na splecionych rękach i jedną dłoń oparła na jego ramieniu, ale w drugiej wciąż ściskała misia. Adrian wytężył siły, stęknął i dźwignął ją do okna. Jennifer sięgnęła do framugi. Adrian zobaczył, że wysunęła rękę z misiem na zewnątrz, wyrzuciła zabawkę i chwyciła potrzaskane drewno. Zachwiała się, zaraz jednak, wierzgając i szamocząc się jak ryba na pokładzie łodzi, wygramoliła się przez okno.
Wciągnął powietrze z ulgą. Nie wierzył w to, czego dokonał.
Nie wiedział, jak sam dostanie się do okna. Z miejsca, gdzie przysiadł – jak ptak na rozkołysanej gałęzi – rozejrzał się za czymś, co mógłby dorzucić do stosu, by zyskać tych kilkadziesiąt brakujących centymetrów.
Nie zobaczył nic.
Rezygnacja ścisnęła mu żołądek.
Ona może uciec. Ja tu utknąłem. Chciałbym wyjść, ale nie mogę…
I kiedy te przygnębiające myśli wkradły się do jego duszy, usłyszał w górze głos.
– Profesorze, szybko!
Jennifer z powrotem wsunęła się po pas do środka i wyciągnęła do niego chude ramię.
Nie liczył na to, że będzie miała dość siły, żeby mu pomóc.
Spróbuj, do cholery, Audie! Spróbuj!
To Brian krzyczał mu nad uchem.
Adrian podniósł głowę. Tym razem to nie nastolatka podawała mu rękę przez okno, tylko Cassie.
Dawaj, Audie, błagała.
Nie wahał się. Usiłował złapać ją za rękę, drapał palcami po ścianie, odbijał się ile sił obiema nogami, tą złamaną i tą zdrową. Czuł, że sterta gratów wali się pod nim i przez chwilę miał wrażenie, że zawisł w powietrzu. Zaraz jednak uderzył całym ciałem w cement i już myślał, że spada, ale zorientował się, że nie. Złapał się ramy okna, jego krwawiące paznokcie wczepiły się w drewno. Wierzgnął gwałtownie. Nie wierzył, że da radę się podciągnąć, ale wtedy poczuł, że coś dźwiga go do góry – po trosze dziewczyna trzymająca go za kołnierz marynarki, po trosze resztki jego sił, po trosze wszystkie wspomnienia.
Skrzydła, wyobraził sobie.
I nagle zobaczył nad sobą słońce.
Przeczołgał się przez okno z pomocą Jennifer.
Stary człowiek i naga nastolatka osunęli się wyczerpani na ścianę domu. Ona chłonęła świeże powietrze jak najlepszy szampan, słońce zalewało jej twarz. Jeszcze jeden oddech, bo to tak cudownie smakuje, a potem mogę umrzeć powiedziała sobie.
Adrian usiłował zebrać myśli. Widział stodołę na drugim końcu podwórza. Stamtąd przybiegł. Zza niej było najbliżej do linii drzew. Tam mogliby się ukryć. Ledwie jednak złapał Jennifer za ramię i zaczął gorączkowo pokazywać „pójdziemy tamtędy”, seria kul z kałasznikowa wbiła się w ścianę nad ich głowami i ziemię u ich stóp. Grudki błota uderzyły ich w twarze, odłamki drewna i izolacji spadły deszczem na głowy. Jakby nad nimi ktoś wściekle walił w kocioł. Odskoczyli do tyłu, wtuleni w siebie. Jennifer znów zaczęła krzyczeć, choć jej głos okazał się nie dość silny, by przebić się przez uporczywy hałas karabinu. Wydawało się, że natarczywy, śmiercionośny łoskot kałasznikowa dochodzi z jej otwartych ust.