— A może pan woli gorące mleko, panie doktorze? — zapytała Donka.
— Nie, dziękuję. Wolę zimne.
— To życzę smacznego. — Kiwnęła mu głową i wyszła. Na białym, zgrzebnym obrusie przygotowane było śniadanie. Zastawa składała się z niewielu przedmiotów: duży gliniany dzbanek z mlekiem, blaszany emaliowany kubek, bochenek chleba czarnego, nóż i maselniczka pełna masła. Rzeczywiście nie był głodny i wypił tylko dwa kubki mleka, po czym wrócił do ambulatorium. Na jego widok Łucja powiedziała:
— Koło drzwi wisi kitel profesora. Niech pan prędko nakłada, bo właśnie ten młody obywatel potrzebuje pańskiej pomocy. I zakończyła po łacinie:
— Jestem pewna, że to zapalenie wyrostka robaczkowego. Nie wiem tylko, czy operacja jest konieczna.
Na długim, wąskim stole leżał piętnaste czy też szesnastoletni chłopak, pojękując z cicha.
— Zaraz zobaczymy — już swoim „urzędowym" tonem mruknął Kolski. Diagnoza Łucji była słuszna. Istotnie był to wypadek ropnego zapalenia. Termometr wskazywał 38,5. Wyraźne bóle wzdłuż pachwiny i w głąb jamy brzusznej wskazywały na to, że nie należało zwlekać. Chorego przeprowadzono do pokoju operacyjnego.
— Czy wystarczy panu pomoc Donki? — zapytała Łucja. — Donka już nieraz asystowała przy operacjach.
Kolski spojrzał na dziewczynę niezdecydowanie.
— Ponieważ nie jestem jeszcze obeznany z tutejszymi warunkami, wolałbym tym razem...
— Dobrze. Przygotowania wszystkie załatwi Donka, a później ja przyjdę. Tymczasem wyrwę ząb jednemu poczciwcowi, który skręca się z bólu. Łucja skinęła głową. Kolski zdziwił się.
— Jak to? I dentystkę też pani musi uprawiać?
— Ach — zaśmiała się. — Wszystko. Najbliższy dentysta mieszka o trzydzieści kilometrów stąd.
W dwadzieścia minut później zjawiła się znowu i Kolski przystąpił do operacji, klnąc w duchu jakąś opóźnioną a zjadliwą jesienną muchę, która go ustawicznie napastowała.
— To okropne — myślał — przeprowadzać operację w takich warunkach. Przecież tu lada chwila może usiąść mucha na otwartą ranę. Jakby odgadując jego myśli, Łucja powiedziała:
— Muchy są największą naszą plagą. Nie ma pan pojęcia, ile trudu kosztuje latem wypędzanie ich z tego pokoju. Zdają się przenikać przez ściany.
— Nie jest to najbezpieczniejsze z punktu widzenia antyseptyki — zauważył Kolski.
— Tak, ale na to nie ma żadnej rady.
Kolski miał już na końcu języka uwagę, że jest rada, mianowicie wyjechać stąd, w porę się jednak pohamował.
— Pomimo to nie mieliśmy, dzięki Bogu, dotychczas wypadku zakażenia, i wszystkie operacje się udawały — mówiła Łucja.
Udała się i ta również. Dzięki pomocy Kolskiego wszyscy pacjenci byli załatwieni do godziny czwartej. Toteż doktor Pawlicki, który w parę minut później przyjechał, nie miał już nic do roboty i wystąpił do Kolskiego z żartobliwymi pretensjami, że mu chleb odbiera. Gawędzili czas dłuższy przy herbacie, przy czym Pawlicki wypytywał Kolskiego o stosunki w warszawskim świecie lekarskim, o nowe metody lecznictwa w niektórych chorobach i wreszcie o Dobranieckiego i jego stan. Ponieważ nie był poinformowany o zatargu między Dobranieckim a Wilczurem, wiadomość o wyjeździe profesora do Warszawy przyjął jako rzecz zupełnie naturalną. Wyraził nawet przypuszczenie:
— Kto wie, czy tam, w stolicy nie namówią profesora do powrotu na stałe. Prawdę powiedziawszy nie jest to z korzyścią dla społeczeństwa, że taki znakomity uczony ograniczył swoje pole działania do ciasnej prowincji.
Łucja potrząsnęła głową.
— Zapewne. Ale profesor już tyle zrobił dla ludzkości, że ma prawo pomyśleć o sobie. A tu właśnie czuje się najlepiej. Po wyjeździe Pawlickiego Kolski nadmienił:
— Bynajmniej nie wydaje mi się to pewne, co twierdziła pani z takim przekonaniem.
— Ze profesor się tu czuje najlepiej?
— Właśnie — skinął głową Kolski. — Porzucił Warszawę pod wpływem rozgoryczenia. I doprawdy nie zdziwiłbym się, gdyby go tam teraz zatrzymano.
Łucja uśmiechnęła się.
— Za mało go pan zna, jeżeli może pan tak mówić. Ręczę panu, że natychmiast po operacji wyjedzie z Warszawy. Nie zostanie tam ani jednego dnia dłużej, niż będzie to konieczne.
Kolski zamyślił się i odezwał po dłuższej pauzie:
— Być może ma pani słuszność... Być może. Tłumaczyłoby się to zresztą wiekiem profesora. Ale pani... Teraz, gdy widzę całe to otoczenie, wszystkie warunki pracy i tę szarą, smutną codzienność, która tu panuje, nie mogę pojąć, jak pani tu może wytrzymać, panno Łucjo.
— Wcale tu nie jest tak źle. — Wzruszyła ramionami.
— Przypomina mi to — mówił w zamyśleniu — jakby przedsionek nirwany. Jakby wstęp na cmentarz. Tu wszystko zamiera w zatłaczającej ciszy, w leniwej, ciągnącej się, jednostajnej ciszy... Nie, niech pani nie sądzi, że chcę odstraszyć panią, że chcę pani obrzydzić to wszystko. Bynajmniej. Wydaje mi się tylko, że jest niezrozumiałym marnotrawstwem zostawienie tu swoich najmłodszych sił, najpiękniejszych lat życia.
— Zapomina pan o jednym, panie Janku, że bywają uczucia, które szarą jednostajność potrafią zmienić w najbarwniejszą bajkę. Które to, co pan nazywa smutkiem i beznadziejną ciszą, przemienić potrafią w pogodną radość.
Kolski wzruszył ramionami.
— Owszem. Rozumiem to.
— Nie rozumie pan. Zrozumieć to może tylko ten, kto sam jest do tego zdolny. Kto sam jest zdolny do odczuwania i przeżywania takich radości. Kogo mogą one nasycić i zaspokoić.
Dam panu sprawdzian: czy zdolny byłby pan dla kochanej istoty wyrzec się Warszawy, kariery, pieniędzy, uciech, rozrywek, i zamieszkać na głuchej prowincji, na przykład tu? Kolski uczuł, że mu krew nabiega do serca. Powiedział:
— Byłbym zdolny. Potrząsnęła głową.
— Nie wierzę.