Pierwszy odezwał się Wilczur:
— Niech pan spojrzy, jak pięknie wschodzi słońce. Tu, na kresach, nawet późna jesień jest zawsze piękna. W tym ożywczym powietrzu płuca inaczej oddychają niż w mieście. Zwłaszcza stare płuca.
Zrobił pauzę i dodał:
— A chociaż pan ma młode, nie puszczę pana tak łatwo.
— Kiedy doprawdy, panie profesorze... — zaczął Kolski.
— Nie ma o czym mówić — przerwał Wilczur. — Cóż to za niesubordynacja?! No, chodźmy. Tam już pewno śniadanie przygotowali. W pokoju Łucji istotnie czekało na nich śniadanie. Łucja nalewała mleko do kubków, Donka kręciła się przy stole.
Łucja przywitała się z Kolskim zupełnie swobodnie, wyglądała jednak blado.
— Jakże się pani bawiła u państwa Pawlickich? — zapytał Wilczur, całując ją w rękę.
Uśmiechnęła się doń wesoło.
— Ach, doskonale, profesorze. Psuło mi zabawę tylko to, że pana nic było. Wszyscy wypytywali, dlaczego pan nie przyjechał, a gospodarze szczerze byli zmartwieni. Doprawdy czułam się szczęśliwa słysząc, jak się wszyscy wyrażają o panu. W przyszłym tygodniu będziemy musieli pojechać tam z panem koniecznie.
Kolski przyglądał się Łucji spod oka ze zdziwieniem, które z trudem ukrywał. Była usposobiona niemal zalotnie. Podczas śniadania zwracała się tylko do profesora, uśmiechała się doń, przysuwała mu chleb i masło, mówiła dużo i swobodnie.
Gdy już wstali od stołu, obojętnym tonem zwróciła się do Kolskiego:
— Czy pan już był u Prokopa i zamówił furmankę?
— Jeszcze nie — spuszczając oczy odpowiedział Kolski.
— Bo jeżeli pan chce zdążyć na pociąg, trzeba wyjechać przed dziewiątą.
— Dobrze. Zaraz pójdę do młyna. Wilczur chrząknął.
— Kolega Kolski jeszcze dziś nic wyjedzie. Uprosiłem go, by został. Musi mi pomóc. Będziemy dziś mieli przecież dwie poważniejsze operacje, a wątpię, by Pawlicki po balu miał ochotę zajrzeć do nas. Pewno jest zmęczony i wyleguje się w łóżku.
Nikt na to nic nie odpowiedział.
W sieni czekali już pacjenci. Nie było ich wielu. Trzy zakutane w grube chusty babiny, jeden Litwin z Bierwint, dwoje dzieci z Nieskupy z przepuklinami. Oprócz nich był i rudy Witalis, parobek z młyna, który pośliznął się z rana na zastawie i spadając, zwichnął sobie nogę.
Do godziny dwunastej Wilczur i Łucja załatwili ich wszystkich. Kolski zajęty był jeszcze w pokoju operacyjnym zestawianiem powikłanego złamania ręki jednej z pacjentek. Miała słabe serce i wobec tego zabieg musiał odbywać się bez narkozy. Krzyki operowanej rozlegały się raz po raz.
Profesor zdjął kitel i myjąc ręce powiedział:
— Niech pani teraz wstąpi do mnie, panno Łucjo. Coś pani pokażę.
— Ach, tak — zawołała. — Domyślam się. Wczoraj przecież miała nadejść paczka z zakupionymi przez pana aparatami.
— Przyszła rzeczywiście — potwierdził Wilczur. — Lecz oprócz niej otrzymałem coś jeszcze. Coś bardzo ciekawego.
— Naprawdę jestem zaintrygowana.
— Wie pani, że podczas pobytu w Wilnie nawiązałem znajomość z doktorem Jóźwińskim, który wykłada na tamtejszym uniwersytecie. Bardzo światły i miły człowiek. Wiedział już o naszej lecznicy i bardzo się nią zainteresował. Opowiadałem mu wiele o tutejszej pracy, a teraz napisał do mnie list. Chcę go pani pokazać.
— Przeszli do pokoju Wilczura i profesor podał Łucji złożony arkusik papieru. Rozwinęła i przeczytała:
„Czcigodny Profesorze i drogi Kolego! Wczoraj otrzymałem Pańską kartkę i ucieszyłem się, że będę się mógł Panu na coś przydać. Ja i moi pupile. Rozmawiałem już z kilkoma. Większość przyjmuje Pańską inicjatywę z entuzjazmem. Pracować pod pańskim kierownictwem — nie owijajmy rzeczy w bawełnę — to przecież zaszczyt dla każdego lekarza, nie tylko dla początkującego. Niezupełnie zgadzam się z Panem, że należy wybierać kandydatów posiadających jakie takie dochody. Na razie mam ich trzech. Na pierwszy ogień przyślę Panu najzdolniejszego z nich, doktora Szymona Jasińskiego. Jest to młody chłopak z dobrej rodziny, pracowity, sumienny i zapowiadający się na doskonałego lekarza. Jestem przekonany, że pod pańską ręką stanie się nim rzeczywiście. Półroczny staż w pańskiej lecznicy świetnie mu zrobi. Po sześciu miesiącach przyślę Panu następnego. Rozmawiałem już z dziekanem i oczywiście bez najmniejszego sprzeciwu zgodził się na zaliczanie im praktyki u Pana. Może Pan być pewien, drogi Profesorze, że pamiętamy tu o Panu i nie zostawimy Go samego bez pomocnika ani na jeden dzień. Dr Jasiński wyjeżdża pojutrze. Najserdeczniejsze pozdrowienia i życzenia dalszej owocnej pracy przesyła szczerze oddany — F. Jóźwiński".
Łucja skończyła czytać i podniosła na profesora oczy.
— Jakże się to pani podoba? — zapytał Wilczur.
— W zasadzie... — zaczęła Łucja — w zasadzie to jest rzeczywiście bardzo piękna myśl. Ale...
— Jakie ale?
— N«e rozumiem tu jednego: dlaczego w liście jest powiedziane, że nie zostawią pana samego? Przecież skoro profesor opowiadał tam o naszej lecznicy, pewno wspomniał pan również i o mnie?
Głos Łucji z lekka drgał. Przeczuwała, co usłyszy od Wilczura. Profesor skinął głową.
— Ach, nie tylko wspominałem. Podnosiłem pod niebiosy pani poświęcenie, droga panno Łucjo. Nie wyobrażam sobie lepszej pomocy niż ta, jaką miałem od pani.
Łucja przygryzła wargi.
— Dlaczego pan używa czasu przeszłego? Wilczur odpowiedział spokojnie:
— Dlatego, panno Łucjo, że z pomocy tej, niestety, będę musiał zrezygnować. — Profesorze!...
— Przecież rozumiemy to oboje, panno Łucjo. Zmarszczyła brwi.
— Ja tego... nie rozumiem — powiedziała z przekonaniem. — Nie rozumiem i nie zrozumiem nigdy. Jeżeli pan był zadowolony ze mnie, a jestem przekonana, że tak, dlaczego chce mnie się pan pozbyć? Profesorze! Jak pan może nawet bez porozumienia się ze mną przekreślać wszystkie nasze wspólne plany!
Wilczur uśmiechnął się, a w jego oczach zamigotał smutek.
— Nie ja je przekreśliłem. Przekreślił je los. Przeznaczenie. A przekreślone zostały dlatego, że nigdy nie miały racji bytu.
— To nieprawda — zaprotestowała żywo.
— Najprawdziwsza prawda. — Profesor pokiwał głową.