Dobraniecki z lekka przygryzł wargi, lecz podniósł głowę i spojrzał w oczy Wilczurowi.
— Tak. Nie mam zamiaru tego się zapierać.
— I nie ma pan powodu — podchwycił Wilczur.
— I nie mam powodu — potwierdził Dobraniecki. — Nie należę do ludzi, którzy czegokolwiek się boją i którzy oportunistycznie wolą pogodzić się z tym, co uważają za złe, zamiast wszelkimi środkami temu przeciwdziałać.
Wilczur uśmiechnął się.
— Bardzo pan to trafnie określił: wszelkimi środkami. Nie zaniedbał pan żadnego. Ale nie o tym chciałem z panem mówić. Otóż Tuchwic postawił przede mną alternatywę, zostawiając mi plein pouvoir co do wyboru:
albo zatrzymać kierownictwo lecznicy i usunąć z niej tych, którzy działają przez okłamywanie opinii publicznej na jej niekorzyść, albo samemu ustąpić.
Umilkł, oczekując pytania Dobranieckiego. Ten jednak tylko przybladł z lekka, lecz nie odezwał się ani słowem. Wilczur zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
— Tuchwic decyzję zostawił mnie. Już ją powziąłem. Przed chwilą wysłałem doń list z moją rezygnacją.
Na policzkach Dobranieckiego wystąpiły czerwone plamy.
— Komunikuję zaś to panu dlatego, że w tymże liście oświadczyłem, iż kierownictwo za kładu przekazuję w pańskie ręce. Otóż chciałem spytać pana, czy zrobi mi pan tę małą przysługę, by je przyjąć?
Dobraniecki poruszył wargami, lecz nic nie powiedział.
— Ułatwiłoby mi to ogromnie sytuację — mówił Wilczur spokojnym tonem. — Przekazując zarząd komuś innemu, musiałbym wiele czasu stracić na objaśnienia i podobne rzeczy, podczas gdy pan, zastępując mnie niejednokrotnie, świetnie jest obeznany z wszystkim. Przecież dopiero dzisiaj powróciłem z urlopu i mniej wiem o bieżących sprawach niż pan. Więc zgadza się pan?
— Zgadzam się — krótko odpowiedział Dobraniecki. Wilczur wstał.
— Zatem sprawa załatwiona i żegnam pana. Dobraniecki wstał również i powiedział:
— Zegnam pana profesora.
Wyciągnął do Wilczura rękę, lecz ten potrząsnął głową.
— Nie, proszę pana. Ręki panu podać nie mogę.
Dobraniecki przez moment stał jak skamieniały, potem nagle odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju.
Profesor Wilczur dość wiele jeszcze miał tu roboty. Po szafach, w gabinecie, w biurku, w różnych szufladach miał sporo książek stanowiących jego prywatną własność, notatek, szkiców wykładów itp. Należało to wszystko posegregować, ułożyć i kazać zapakować. Gdy ukończył tę robotę, na dworze zapadł już zmrok.
Ubrał się i przechodząc przez poczekalnię, zobaczył Łucję. Czekała tu na niego.
— Dobry wieczór, panno Łucjo — ucieszył się. — Myślałem, że pani dziś nie ma w lecznicy. Dlaczego pani nie zajrzała do mnie?
— Ależ byłam tu, panie profesorze, mało kilkadziesiąt razy i wciąż nad pańskimi drzwiami paliła się czerwona lampka.
— A tak, tak. Byłem bardzo zajęty.
— Pan dziś skończył swój urlop?
— Dzisiaj — potwierdził Wilczur.
— Jaki pan niedobry, profesorze! Podczas świąt był pan przecież w Warszawie, a ja o tym nic nie wiedziałam. Zaśmiał się do niej.
— A skądże się pani dowiedziała?
— Miałam aż dwa dowody pańskiej obecności. Wilczur zaciekawił się.
— Aż dwa?
— Tak. Telefonowałam do pana profesora.
— Nic mi Józef o tym nie mówił.
— Bo to wcale nie Józef odebrał telefon, tylko jakiś dziwny człowiek. Zdawało mi się, że... że... Przepraszam bardzo, ale zdawało mi się, że umysłowo chory.
— Umysłowo chory?
— No tak. Gadał takie głupstwa i był zdaje się zupełnie pijany. Profesor zaśmiał się i machną} ręką.
— Ach, oczywiście. To Jemioł. Zna go pani. Były nasz pacjent. Przemiły człowiek.
— Przemiły? — zdziwiła się Łucja. — Zdaje się, że to był taki rzezimieszek na bezpłatnym oddziale.
— Ten właśnie — potwierdził Wilczur. — To jest jakiś zdeklasowany inteligent. Niepodobna zeń wydobyć, kim był kiedyś. Dziś rzeczywiście jest rzezimieszkiem. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Poznałem go kiedyś przed laty i wówczas nazywał się, o ile mnie pamięć nie myli, Obiadowski czy Obiedziński, dziś nosi nazwisko Jemioł, za rok prawdopodobnie zmieni je na jakieś wygodniejsze. Tak, to dziwny człowiek. Oczywiście, że jest rzezimieszkiem...
— I pijakiem — dodała Łucja. — Wstydziłabym się panu profesorowi powtórzyć to, co on mi nagadał... Czy rzeczywiście pan profesor z nim pił?
— Piłem trochę... trochę za wiele — uśmiechnął się Wilczur. — Ale co to, pani w futrze? Pani wychodzi?
— Tak. Czekałam tylko na pana profesora, bo mi woźny powiedział, że pan niedługo wyjdzie.
— To doskonale. Chodźmy więc.
Na dworze panował lekki przymrozek. Płuca oddychały z przyjemnością orzeźwiającym powietrzem. Przeszli na drugą stronę ulicy. Profesor Wilczur stanął tu i zaczął się przyglądać gmachowi lecznicy. Prawie wszystkie okna jaśniały łagodnym, białym światłem. Wysoka, wyniosła fasada gmachu miała w sobie coś dostojnego, spokojnego i niezmiennego.
Profesor stał nieruchomo. Mijały minuty. Zdziwiona jego niezwykłym zachowaniem się. Łucja spojrzała na jego twarz i zobaczyła dwie łzy spływające po policzkach.
— Profesorze! — zawołała szeptem. — Co panu jest? Odwrócił do niej głowę i uśmiechnął się.
— Wzruszyłem się trochę. Wiele tu zostawiłem serca... wiele...
— Zostawił pan?
— Tak, panno Łucjo. Zostawiłem. Nigdy już tu nie wrócę. To pożegnanie.
— Co pan mówi, profesorze!
— Tak, panno Łucjo. Dzisiaj byłem tu ostatni raz. Podałem się do dymisji, przekazałem zarząd panu profesorowi Dobranieckiemu... Stary już jestem, panno Łucjo.
Łucja nic nie mogła odpowiedzieć, zacisnęło się jej gardło, trzęsła się cała jak w febrze. Wilczur zauważył to i łagodnym ruchem wziął ją pod rękę.