Pani Dobraniecką chciała coś powiedzieć, lecz Łucja przerwała jej ruchem ręki.
— Nie. Niech pani nie mówi. Niech pani nic nie mówi. Boję się, że usłyszę jakieś plugawe podejrzenie. Bo z tych ust, w których rodziły się najgorsze potwarze i oszczerstwa, niczego innego się nie spodziewam. Nie macie po co tu dłużej zostawać. Niech pani jedzie. Niech pani jedzie zaraz i pozwoli nam zapomnieć o sobie i swoim mężu!...
Dobraniecką niespodziewanie rzuciła się przed nią na kolana.
— Litości... Litości... — jęczała i wybuchła łkaniem. Lecz Łucja była niewzruszona.
— Niechże pani wstanie. To jest wstrętne!
I zwracając się do Kolskiego, powiedziała niemal rozkazująco:
— Niechże pan podniesie tę panią.
Kolski pomógł wstać pani Ninie i usadowił ją na krześle. Nie przestawała szlochać i przez kilka minut w pokoju rozlegało się jej łkanie. Wśród płaczu zaczęła mówić:
— Strasznie pani mnie sądzi... Strasznie... Może zasłużyłam na to... Ale zniosę wszystkie upokorzenia... Wszystkie... Tylko niech pani mi nie odmawia tej łaski... Ja się muszę widzieć z profesorem...
— Po co? — krótko zapytała Łucja.
— Bo pan Kolski powiada, że niedowład ręki profesora nie jest nieprzezwyciężoną przeszkodą. Ze przy pomocy asystentów profesor mógłby dokonać operacji jedną ręką...
Łucja wzruszyła ramionami.
— Dowodzi to tylko tego, że pan Kolski jest złym chirurgiem.
— Przepraszam, panno Łucjo — odezwał się po raz pierwszy. — Ale naprawdę to powiedziałem, i o ile mnie pani zna, wie pani, że niczego nie mówię na wiatr. Istotnie jest to zupełnie możliwe.
Łucja przecząco potrząsnęła głową.
— Nie mogę panu przyznać racji, gdyż wczoraj z ust samego profesora usłyszałam zdanie, że nie podjąłby się tej operacji.
— I ja bym się jej nie podjął — spokojnie odpowiedział Kolski. — Ale przecież gdybym był jedynym człowiekiem, który może ją przeprowadzić, zaryzykowałbym. Jestem przekonany, że profesor Wilczur, jeżeli jego odmowa nie była skutkiem innych względów, przyzna mi słuszność.
Łucja spiorunowała go wzrokiem. Była do głębi oburzona jego zjawieniem się. Zrozumiała, że wyzyskał sposobność przyjazdu Dobranieckiej, by się tu zjawić, chociaż nie miał na to pozwolenia.
— Czyż muszę i panu — podkreśliła to z naciskiem — tłumaczyć, że profesor nie kierował się żadnymi „innymi" względami?
W sieni skrzypnęły drzwi i rozległo się człapanie pantofli. Wszyscy umilkli. Kroki wyraźnie kierowały się ku ambulatorium. Nic dziwnego. Smuga światła spod drzwi wskazywała, że to stąd dobiegają odgłosy rozmowy.
Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się profesor Wilczur w szlafroku. Rozejrzał się i widocznie oślepiony światłem zapytał:
— Panno Łucjo, co to takiego?
Zanim otrzymał odpowiedź, wzrok jego zatrzymał się na twarzy Kolskiego. W chwilę później poznał Dobraniecką, i instynktownie się cofnął. Dobraniecka wyciągnęła doń ręce.
— Panie profesorze! Ratunku! Przyjechałam prosić pana o ratunek! Wilczur długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Widok tej kobiety wstrząsnął nim do głębi. W jednej chwili w jego pamięci ożyły wspomnienia tych miesięcy, podczas których prowadziła ona przeciw niemu najzawziętszą kampanię, kiedy szczuła nań opinię publiczną, kiedy nie przebierała w najgorszych oszczerstwach.
— Błagam pana o ratunek, profesorze. Tylko pan jeden może go uratować! Litości... Litości...
Wilczur podniósł wzrok na Łucję.
— Czy pani nie wysłała depeszy?
— Owszem, wysłałam.
— Otrzymaliśmy ją... — zaczęła Dobraniecką.
— Skoro pani otrzymała — przerwał Wilczur — więc wie pani, że nic nie mogę jej pomóc.
— Może pan, panie profesorze, może pan. Wilczur niecierpliwie się poruszył.
— Zdaję sobie sprawę z tego, że pani nerwy nie są w porządku. Ale niech się pani uspokoi i zrozumie, że mówi pani do lekarza. Do uczciwego lekarza. Jeżeli odmówiłem pomocy, to widocznie wiedziałem, że nie jestem w stanie jej udzielić. Rozumie pani? Nie gra dla mnie żadnej roli to, kto o moją pomoc zabiega. Gdyby ktoś, chcąc mnie zabić, sam się skaleczył, ratowałbym go tak samo jak każdego innego. Wiem, że pani niełatwo jest w to uwierzyć, gdyż różnimy się biegunowo w poglądach etycznych. Ale skoro pani nie wierzy moim słowom, niech pani uwierzy własnym oczom.
Wyciągnął lewą rękę, drgającą w tej chwili bardzo wyraźnie.
— Widzi pani. Jestem kaleką. Jeżeli operacja ma być tak trudna, że nie podjęli się jej najznakomitsi specjaliści, jakże tego może pani oczekiwać ode mnie w tym stanie? Nigdy nie byłem cudotwórcą. Jako chirurg mogłem wprawdzie szczycić się swoją znajomością przedmiotu i pewnością ręki, chociaż i tego niektórzy mi odmawiali. Byłbym szaleńcem, gdybym teraz, zdając sobie sprawę z mego defektu, uległ pani prośbom.
Trzymał jeszcze przez chwilę przed jej oczyma tę drżącą rękę, po czym powoli odwrócił się, zmierzając ku drzwiom.
Dobraniecką wpiła się palcami w ramię Kolskiego wołając:
— Niech pan nie pozwoli mu odejść. Niech pan mówi!
— Panie profesorze — odezwał się Kolski.
Wilczur zatrzymał się z ręką na klamce i obejrzał się.
— Co pan mi jeszcze chciał powiedzieć? Przecież pan sam jako chirurg najlepiej to rozumie.
— Tak, panie profesorze. Przyznaję panu rację, że nie mógłby się pan podjąć samodzielnego przeprowadzenia operacji nawet znacznie lżejszej. Ale... tu nie chodzi o operację osobiście dokonaną przez pana. Chodzi o pańską obecność, o ścisłą diagnozę, o instrukcje, o wskazówki przy samym zabiegu chirurgicznym.
Na ustach Wilczura pojawił się uśmiech.
— Czy pan wierzy, że taka operacja per procura może się udać? Kolski nie ustępował.
— Słyszałem o wypadkach, gdy mechanik okrętowy na pełnym morzu przeprowadził amputację nogi marynarzowi, nie mając pojęcia o anatomii i korzystając li tylko z wskazówek chirurga, nadawanych z któregoś portu przez radio. Operacja się udała...