Na szczęście przy upadku kij oparł się o dwie sąsiadujące kępy i gdyby Łucja bardziej panowała nad swymi nerwami, zrozumiałaby, że bezpośrednie niebezpieczeństwo jej nie grozi.
Przeraźliwy jej krzyk zawrócił flegmatycznego wyrostka, który bez większych wysiłków pomógł Łucji wydobyć się z topieli. Trzęsła się cała i mówiła:
— Nie mogę teraz iść dalej. Muszę odpocząć. Muszę odpocząć. Chłopak jednak potrząsnął głową.
— Tu nie można. Jak dłużej posiedzieć na kępie, to ona się zapadnie. Takie jej urządzenie jest. Jeszcze kawałeczek, a tam będzie takie miejsce, co ja znam, gdzie można, bo tam twardy grunt.
Z trudem podniosła się. Sukienka ociekała wodą, rdzawą i jakby tłustą. Lepiła się do nóg, utrudniając ruchy. Na szczęście miejsce, o którym mówił przewodnik, okazało się rzeczywiście niezbyt odległe. Była to kępa wielkości kilkumetrowej, pokryta tą samą trawą, lecz mocno zrudziałą od słońca. Łucja wyciągnęła się na niej z uczuciem niewypowiedzianej ulgi. Przede wszystkim mogła odpocząć, a po wtóre przekonała się, że ten chłopiec istotnie dobrze się orientuje w terenie i że nie błądzi. Przez krótki moment ogarnęła ją błoga świadomość: stąd mogę nawet nie iść dalej. Mogę tu nawet przenocować. A nazajutrz wrócić przy dziennym świetle.
Skarciła siebie w myśli za tę słabość ducha.
— Nie. Muszę jeszcze dziś. Muszę jak najprędzej być w Kowalewie... Nagle opanował ją niepokój.
— A co będzie, jeżeli Pawlickiego już tam nie zastanę?
Pod wpływem tej obawy pomimo znużenia zerwała się i powiedziała:
— Idziemy dalej. Szkoda czasu. Chłopiec nie ruszył się z miejsca.
— Niech lepiej odpocznie. Bo teraz to będzie trudniejsza droga.
— Jak to trudniejsza? — zapytała ledwo dosłyszalnym głosem. Wprost nie mieściło się jej w głowie, by jakakolwiek droga mogła być trudniejsza od dopiero co przebytej.
— Ano, bo tu już będą kępy rzadsze, to trzeba dalej skakać. I niech pani uważa, jak ja skaczę. Tylko że pani spódnica będzie przeszkadzać. Niech pani ją podwinie.
Nie było innej rady. Ostatecznie obecność tego szesnasto czy siedemnastoletniego wyrostka nie krępowała jej wcale. Podniosła dół sukni i zapchnęła za pasek, odsłaniając wysoko uda. Tak było rzeczywiście wygodniej. Chłopak przyglądał się tej czynności z uśmiechem.
— Chodźmy — już bardziej rześkim tonem odezwała się Łucja. — Robi się coraz ciemniej.
Prędko miała sposobność przekonać się, że Antoni nie przesadzał, mówiąc o trudności dalszej drogi. Zapewne nie jest sztuką przeskoczyć z jednego krążka wielkości dużego półmiska na drugi, na odległość metra, nie wtedy jednak, gdy między owymi krążkami czernieje bezdenne bagno. Łucja największym wysiłkiem woli powstrzymała się od niedorzecznego i samobójczego pragnienia: zamknięcia oczu podczas każdego skoku. W duszy zaczęła się modlić. Już nie o nic innego, tylko o to, by stanąwszy na następnej kępie, mogła skoczyć na brzeg. Na twardy brzeg. Poczuć twardy grunt pod nogami.
— Czy daleko jeszcze? — pytała raz po raz zdyszanym głosem.
— Niedaleczko — z niezmąconym spokojem odpowiadał przewodnik. Łucję ogarnął gniew na tego człowieka w Radoliszkach, który jej powiedział, że trzeba odbyć przez bagno kilometr drogi. Ładny kilometr. Była przekonana, że zrobili ich już co najmniej dziesięć. Chłopak zatrzymał się nagle i podniósł palec do góry.
— Słyszy pani?
Istotnie w ciszy zalegającej torfowisko do jej uszu dobiegł dość odległy dźwięk jakiejś muzyki. Po chwili rozróżniła rytm. Ktoś na harmonii wygrywał polkę.
— To już Kowalewo — wyjaśnił Antoni. — W Kowalewie dzisiaj wesele. Córka kowala za mąż poszła za rudego Mićkę, co w zeszłym roku na Łotwę za robotą chodził.
Kępy stawały się teraz coraz gęstsze. Czekała ich jednak jeszcze niemiła przeprawa przez wysokie trzciny. Na tym brzegu bagna rósł ich szeroki pas, twardych, ostrych, nieustępliwych. Między trzcinami trzeba było brnąć po kolana w wodzie. Nogi jednak z przyjemnością opierały się o trwały, chociaż nierówny grunt dna, pokrytego korzeniami trzcin. Ostre liście ocierały się o twarz, kalecząc skórę.
Wreszcie wyszli na brzeg. Była to łąka łagodnie wznosząca się ku dość wysokiemu wzgórzu, czarnemu od gęstych drzew. Nad głowami roztaczało się ciemnym seledynem niebo wyiskrzone gwiazdami. Łucja obejrzała się za siebie. Morze białej mgły, otulającej te straszliwe moczary. Wstrząsnęła się. Wprost nie mogła uwierzyć, że przed chwilą przebyła to piekło.
Szli teraz obok, szeroką ścieżką, dobrze wydeptaną. Mocne, sportowe buciki Łucji rozmiękły zupełnie, chlupotała w nich woda. Wśród drzew na wzgórzu zamigotały światła. Dźwięki harmonii odezwały się głośniej jakąś skoczną melodią. W gęstniejącej ciemności można było rozróżnić dwa wielkie czworoboki długich budynków: zabudowania folwarczne. Tu, ha górze, zrobiło się znacznie cieplej.
Chłopak zatrzymał się.
— Ot, proszę pani, i dwór — wskazał ręką rząd oświetlonych okien poza drzewami.
Łucja wydobyła z kieszeni wszystkie drobne monety, jakie posiadała. Było tego coś około dziesięciu złotych. Wcisnęła chłopcu to wszystko do ręki, mówiąc:
— To niedużo, ale gdy przyjdziesz do lecznicy w młynie, dam ci więcej. Bardzo ci dziękuję. — I ja dziękuję pani.
— A co, pewno przenocujesz tutaj w czworakach? — Nie, proszę pani. Pójdę do domu.
— Jak to? Znowu przez moczary?
— A pewno.
— Nigdy ci na to nie pozwolę. To byłoby szaleństwo. Taka gęsta mgła i prawie zupełnie ciemno.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Ja bym i z zamkniętymi oczami trafił. Albo u mnie pierwszyzna? Każdą kępę tam znam.
A co ja tu będę nocował.
Na próżno Łucja perswadowała mu. Na próżno go namawiała i obiecywała zabrać końmi do Radoliszek. Antoni Suszkiewicz był upartym wyrostkiem i widocznie ambicja nie pozwalała mu wyrzec się wyprawy, którą ta pani uważała za ryzykowną. Może chciał jej zresztą zaimponować, dość że pożegnał się i już po minucie do uszu Łucji dobiegł plusk wody pod jego stopami w sitowiu.
Do dworu szło się przez niewielki park. Psy jeszcze widocznie nie były spuszczone, gdyż wprawdzie naszczekiwały groźnie od strony zabudowań folwarcznych, lecz żaden nie zabiegł drogi Łucji. Miała wielką ochotę usiąść tu na suchej murawie i odpocząć, lecz znowu opanował ją strach, że Pawlickiego może już nie zastać.
Teraz dopiero zaczęła odczuwać na twarzy, rękach, szyi, na nogach dokuczliwe swędzenie. Tysiące komarów pozostawiły w jej skórze mikroskopijne kropelki swego jadu, który teraz, drażniąc tkanki, spowodował pojawienie się niezliczonych ilości bąbli. Na mokradłach tylko początkowo opędzała się tym żarłocznym owadom. Później strach i zmęczenie uczyniły ją nieczułą na bolesne ukłucia.
Przed gankiem dworu stała para koni, zaprzężonych do bryczki. Na koźle drzemał parobek. Łucja odetchnęła z ulgą. Domyśliła się, że konie czekają na Pawlickiego. Zatem zastała go jeszcze tutaj.
Drzwi nie były zamknięte. Weszła do obszernej sieni i tu powitało ją zajadłe szczekanie małego, pokracznego pieska. Ono z kolei wywołało z dalszych pokoi jakąś starszą panią, która obrzuciła Łucję zdumionym wzrokiem.
— Jestem doktor Łucja Kańska. Proszę wybaczyć mój wygląd, ale przyszłam tu z Muchówki przez moczary. Czy zastałam jeszcze pana doktora Pawlickiego?
Staruszka złożyła ręce.
— Boże drogi! Po nocy przez moczary?
— Miałam przewodnika — wyjaśniła Łucja. — Czy mogę widzieć doktora Pawlickiego?
— Ależ naturalnie. Niechże pani usiądzie. Obrzuciła zatroskanym wzrokiem zabłoconą suknię Łucji i czyściutkie, białe pokrowce na meblach.
— Czy ja wiem? Może by się pani przebrała w coś suchego? Odwróciła się i szybko podreptała do uchylonych drzwi.
— Wieku, Wieku — zawołała.
Do sieni wszedł wysoki, barczysty mężczyzna o czerwonej twarzy i jasnych, krótkich włosach.
— To jest doktor Kańska — wyjaśniła staruszka. — Wyobraź sobie, z Muchówki przez moczary tu przyszła. Teraz, o tej porze! Pani pozwoli przedstawić sobie mego syna...
Mężczyzna zbliżył się do Łucji, skłonił się i wyciągnął rękę.
— Jestem Jurkowski. No, winszuję pani tej przeprawy. Znam tutejszą okolicę od dziecka i, do stu diabłów, nie uważam się za tchórza, a jednak zwłaszcza po ciemku nie odważyłbym się na takie coś.
Łucja uśmiechnęła się.
— Nie jest to żadne bohaterstwo, proszę pana, ale konieczność. Chodzi o życie człowieka. Musiałam się dostać czym prędzej do doktora Pawlickiego. A w Radoliszkach w żaden sposób nie mogłam znaleźć koni.
— Owszem. Jest tu doktor Pawlicki. Zaraz go poproszę. Ale, mamo. Trzeba się zająć panią. Ależ panią pocięły komary. To paskudztwo nie ma żadnego szacunku dla płci pięknej.
Uśmiechnął się i sięgnął ręką do wąsów, lecz widocznie zmiarkowawszy, że Łucja w tym stanie nie jest usposobiona do przyjmowania duserów, zawołał:
— Wódki pani powinna wypić zaraz. Tęgi kieliszek wódki na jałowcu. Inaczej pani jakiejś febry dostanie. Mamo, trzeba pani jakieś ubranie znaleźć. Jadzia wprawdzie jest wyższego wzrostu, ale coś tam się dla pani musi znaleźć.
Staruszka zadreptała gwałtownie na miejscu.
— Ależ oczywiście, oczywiście.
— Najserdeczniej państwu dziękuję — odpowiedziała Łucja. — Najprzód jednak chciałabym się widzieć z doktorem Pawlickim.
— W tej chwili skoczę po niego — powiedział pan Jurkowski. — Siedzi przy łóżku mojej siostry Jadwigi. Biedaczka ma atak kamieni żółciowych. O widzi mama, jak to dobrze, że pani jest także lekarką. Zaraz panią poprosimy i zrobią tu nam całe konsylium. Niechże mama da pani wódki. Zaraz idę po doktora.
Znikł za drzwiami, a tymczasem jego matka przyniosła pękatą karafkę i kieliszek. Łucja z prawdziwą przyjemnością wypiła jego zawartość. Przyjemne uczucie ciepła rozeszło się w przełyku i żołądku. Takby chciała usiąść. Nogi zupełnie odmawiały jej posłuszeństwa.
— Jeszcze jeden kieliszek pani nie zawadzi — z przekonaniem namawiała staruszka. — Przekąski żadnej pani nie dam, bo wkrótce siadamy do kolacji. Tymczasem się pani ogarnie i umyje. Przez moczary! Boże drogi! A któż to panią przeprowadził?