— Gdy będę wyjeżdżał do Warszawy, to zapakuję panią do kufra i zabiorę.
— A pan doktor myśli, że Wasyl na to się zgodzi? — przekomarzała się Donka.
— Zrobimy to po cichu i ani się spostrzeże.
Łucja była oburzona. Chichotał tam z tą głupiutką dziewczyną. Zachowywał się jak sztubak. I co oni tam tak długo robią? Ta smarkata mizdrzy się, a j emu widocznie to sprawia przyjemność. To zupełna nieprzyzwoitość.
Nowy głośny śmiech poderwał Łucję.
— Już ja ją nauczę rozumu — powiedziała do siebie półgłosem. Przy obiedzie z Kolskim zamieniła tylko kilka konwencjonalnych zdań, później zaś zawołała Donkę do apteczki i utkwiwszy w niej surowe spojrzenie, powiedziała:
— Moja droga. Muszę ci zwrócić uwagę, że zachowujesz się bardzo niestosownie. Dziś słyszałam twoją rozmowę z panem doktorem w pokoju operacyjnym. Stanowczo lecznica nie jest miejscem do flirtów. Do flirtów i chichotów. A pan doktor nie jest dla ciebie odpowiednim partnerem. Wstydziłabyś się, mając narzeczonego, zalecać się do innych mężczyzn. Gdyby pan profesor o tym się dowiedział, bardzo by się gniewał na ciebie.
Donka, która z początku szeroko otworzyła oczy i trochę się przestraszyła surowego tonu Łucji, pomyślała teraz, że już kto jak kto, ale profesor na pewno by się na nią nie gniewał. Przecież sam tak często z nią żartuje jak doktor Kolski. Nie poczuwała się do najmniejszej winy.
— Kiedy ja, proszę pani, nic takiego — zaczęła się bronić. Łucja jej przerwała:
— Otóż właśnie proszę cię, żeby nic takiego więcej się nie powtórzyło. Że masz ładną buzię, z tego jeszcze nie wynika, byś ciągle miała strzelać do pana doktora oczami. Już i wcześniej to zauważyłam. Tak. A teraz posprzątaj tu te zioła. Pan Jemioł nigdy niczego nie utrzyma w porządku. Doprawdy trzeba mieć żelazne nerwy...
Powiedziawszy to, wyszła do swego pokoju, narzuciła na ramiona palto i sama poszła na spacer. Umyślnie przeszła przed oknami Kolskiego, by mógł to widzieć.
I nie myliła się. Kolski istotnie ją zobaczył, a chociaż nie osłabł w nim bynajmniej wczorajszy żal do niej, postanowił jednak ją dopędzić i bodaj przeprosić za winy, których nie popełnił. Nie mógł znieść jej chłodu.
Gdy wyszedł do sieni, zobaczył Donkę. Stała oparta o parapet okna i rzewnie płakała.
— Co pani jest? — zapytał zdumiony.
W odpowiedzi na to dziewczyna zaszlochała jeszcze głośniej. Minęło sporo czasu, zanim wydobył z niej pierwsze słowa:
— Pani Łucja... skrzyczała mnie... że już nie wiem jak... Jak najgorszą...
— Za co skrzyczała?
— A za pana doktora...
— Za mnie? Jak to za mnie?
— Bo panna Łucja... powiedziała... że ja, że ja...
— Ze co?
— Ze ja flirtuję z panem doktorem — wyrzuciła z siebie Donka i wybuchnęła nowym płaczem.
— No, niechże się pani uspokoi. Co za niedorzeczność!
— Buuuu... — płakała Donka. — Ze ja do pana doktora strzelam oczami... Buuuu... A ja przecież nic. Ja, broń Boże...
Powoli się uspokoiła i mniej więcej dokładnie powtórzyła Kolskiemu całą reprymendę, jaką usłyszała od Łucji. Był tym nie tylko zaskoczony, lecz dotknięty. Nie spodziewał się, by Łucja mogła się posunąć aż do podejrzewania go o jakieś konszachty tu, pod tym dachem. Widocznie postanowiła obrzydzić mu pobyt w lecznicy do reszty. Bo przecież nie mogła myśleć serio, że on wdaje się w jakieś flirty z tą dziewczyną. Nawet pozorów czegoś podobnego nie było. Donka wydawała mu się od początku miła i sympatyczna, toteż żartował z nią tak, jak zwykle żartował w Warszawie z pielęgniarkami, które lubił. W danym wypadku najprzykrzejsze było to, że ucierpiała niewinna Donka. Pocieszał ją jak umiał i obiecał, że wobec panny Łucji wszystko wyjaśni. Istotnie postanowił rozmówić się z nią natychmiast.
Domyślał się, że poszła w stronę lasu, i ruszył w tamtym kierunku. Po dobrym kwadransie marszu dopędził ją na skręcie drogi. Usłyszawszy za sobą jego kroki, zatrzymała się i powiedziała:
— O, widzę, że i pan jest amatorem samotnych spacerów.
— Wcale nie samotnych. Właśnie szukałem pani. Pani poszła sama, nawet nie zapytała mnie, czy będę pani towarzyszył.
— Nie sądziłam, by mogło to panu sprawić przyjemność. To jedno A drugie, przypuszczałam, że znajdzie pan milszą towarzyszkę przechadzki.
— O kim pani mówi? — zapytał.
— Ach, mój Boże! czy to nie wszystko jedno? Chodzi w ogóle o kobietę, o jakąkolwiek kobietę. Stał się pan, jak widzę, prawdziwym kobieciarzem.
— Iz czegóż to pani widzi?
— No, chociażby z pańskich zalotów do Donki.
— Jak pani może tak mówić? — zawołał niemal z rozpaczą w głosie.
— Ale niech pan będzie ostrożny — ciągnęła, jakby nie dosłyszawszy jego okrzyku. — Wasyl to tęgi chłop. Nie tak łatwo panu będzie zapakować jego narzeczoną do kufra.
Wybuchła śmiechem.
— Ileż w tym romantyzmu. Młody lekarz z Warszawy porywa oblubienicę młynarczyka i uwozi ją w wagonie bagażowym do stolicy. Teraz spojrzał na nią z prawdziwym niepokojem.
— Pani Łucjo! Co się pani stało?
Zarumieniła się i nie patrząc mu w oczy powiedziała zbyt głośno:
— Stało się to, że uważam za nieprzyzwoitość pańskie zaloty do tej dziewczyny. Może pan skierować swoje uwodzicielskie zamiary do kogo innego i konkury odprawiać gdzie indziej.
A przynajmniej nie tutaj. Rozumiem wprawdzie, że pan się tu nudzi, ale wolałabym, by znalazł pan jakieś inne rozrywki niż bałamucenie Donki.
Był wprost oszołomiony tym, co słyszał.
— Co się pani stało, panno Łucjo? — powtórzył i przyszło mu na myśl, że są to najwyraźniejsze objawy początków histerii. Oczywiście siedząc w tym zapadłym kącie, przestając z chłopstwem i nudząc się, musiała mieć nadwerężone nerwy.
Po dłuższej pauzie, wobec jej milczenia, zaczął mówić, zaczął tłumaczyć całą niedorzeczność jej podejrzeń.
— Jak pani nawet może przypuszczać, że kochając panią i mając szczęście przebywać z nią pod jednym dachem mógłbym bodaj w najmniejszym stopniu zainteresować się jakąś inną kobietą. Panno Łucjo!
Jego argumenty, a zwłaszcza ostatni przemówiły jej do przekonania. Nie ulegało wątpliwości, że zbyt pośpiesznie i ze zbyt luźnego materiału wyciągnęła niesłuszne wnioski. Skrzywdziła nie tylko Boga ducha winną Donkę, lecz i Kolskiego. Ogarnęło ją przykre zawstydzenie. Sama nie wiedziała, czym usprawiedliwić się przed nim ze swego niedorzecznego zachowania się. W końcu doszła do przekonania, że wszelkie wykręty nie licowały z godnością ich wzajemnego stosunku, i ulegając swojej naturze, która kazała jej zawsze postępować prosto i szczerze, wyciągnęła doń obie ręce.
— Bardzo pana przepraszam, panie Janku. Rzeczywiście mogło mi się zdawać to tylko. Niech pan nie żywi do mnie żalu. Chwycił jej ręce i zaczął obsypywać je pocałunkami.
— Żalu?... Ależ. ja do pani nie żywię najmniejszego żalu! Tylko było mi tak smutno, tak bardzo smutno... Ze pani nie wierzy, że pani posądza n»nie o to, co ja sam nazwałbym... świętokradztwem.
Miał w oczach łzy. Poczucie własnej winy wzmogło jeszcze bardziej wzruszenie Łucji i chęć zadośćuczynienia. Nie wiedziała, jaką formę nadać swojej ekspiacji. W każdym razie chciała być dlań jak najserdeczniejsza.
— Panie Janku — powiedziała. — Może nie pozwoliłabym sobie na urządzenie panu tej bezsensownej awantury, gdyby nie to, że naprawdę uważam pana za kogoś bardzo bliskiego. Powinien pan trzymać mnie ostrzej. Rozpuściłam się jak dziadowski bicz.
— No, już teraz nie mówmy o tym. Wszystko szczęśliwie się skończyło. A jeżeli pani to dogadza, to proszę, niech pani codziennie krzyczy na mnie przez dwanaście godzin, byłem tylko później mógł mieć jeden kwadrans taki jak w tej chwili.
Z żartobliwym smutkiem potrząsnęła głową.
— Widzę, że nie ma rady i że od dziś będzie mnie pan już uważał za megierę.
W najlepszej komitywie spędzili resztę wieczoru. Po kolacji długo jeszcze rozmawiali, przy czym Łucja nie żałowała wysiłków, by wynagrodzić mu poprzednie przykrości. Wysiłki te zresztą nie wymagały z jej strony żadnego poświęcenia. Naprawdę była szczęśliwa, że doszło między nimi do zupełnej zgody. Przelotna burza raczej jeszcze bardziej pogłębiła jej sympatię i przywiązanie do tego przemiłego chłopca i uprzytomniła Łucji, że w każdym wypadku miłość jego zasługuje na wysoką ocenę. Jeżeli nie mogła odpowiedzieć mu na nią równie silnym uczuciem, nie znaczyło to, by jego uczucie należało lekceważyć. Przeciwnie. Sama świadomość, że istnieje na świecie człowiek zdolny dla niej do wszelkich poświęceń, człowiek, na którym zawsze można polegać, na którego pomoc można liczyć, sama ta świadomość napawała ją jakby pewnym poczuciem bezpieczeństwa. Krótko mówiąc, zauważyła w sobie nieoczekiwaną dla siebie samej zmianę: o ile dawniej miłość Kolskiego uważała za pewien ciężar, za przeszkodę w swoim życiu, o tyle teraz była mu za nią wdzięczna.
Przed samym zaśnięciem myśl wróciła do tego przykrego incydentu. Łucja przypomniała sobie, jak ostrych użyła słów w stosunku do Donki i do niego. W pokoju było ciemno, lecz uczuła, że się rumieni.
— Zachowałam się jak pensjonarka — powiedziała półgłosem.
I nagle w mózgu błysnęła świadomość:
Jak zazdrosna pensjonarka...
Odkrycie to było tak niespodziane, że Łucja aż usiadła na łóżku, poderwana nagłym niepokojem. Oczywiście o zazdrości tu nie mogło być mowy. Cóż za absurd! A jednak kto wie, czy Kolski tak tego nie potraktuje? Wszystkie pozory mogły tu przemawiać właśnie za zazdrością. I to za zazdrością nieuzasadnioną. Po prostu zrobiła mu scenę!
Długo nie mogła zasnąć, usiłując przypomnieć sobie wszystkie szczegóły zachowania się Kolskiego i uspokajając siebie przy tym, że w jego sposobie bycia nie było nic, co by wskazywało na to, że posądzają o zazdrość. Wreszcie znużona, zasnęła z postanowieniem, że w każdym razie należy mu umilić jak najbardziej pobyt w lecznicy. Przecież jeszcze kilka dni i rozstaną się, rozstaną się może na zawsze. Chyba że Kolski zechce na przykład przyjeżdżać na wakacje do Radoliszek. To byłby wcale niezły pomysł.