William Tenn
Program „Ani słowa”
Czy byliśmy tajni? Jeśliby nas jeszcze trochę utajnili, przestalibyśmy w ogóle istnieć. Słuchaj, wiesz, jak się oficjalnie nazywaliśmy w dokumentach wojskowych?
Program „Ani słowa”.
Możesz sobie wyobrazic? Jeśli dłużej nad tym pomyśleć, to zdaje mi się, że jednak nie możesz. Oczywiście, wszyscy pamiętają tę straszliwą gorączkę antyszpiegowską, w jaką nasz kraj popadł od koniec lat sześćdziesiątych, kiedy każdy pracownik państwowy, nazwijmy go Tom, miał nad sobą jakiegoś Dicka, który go sprawdzał, a Dick miał kogoś imieniem Harry, który z kolei sprawdzał jego — przy czym Harry nie miał najmniejszego pojęcia, co robi Tom, bo zaufanie nawet do ludzi z kontrwywiadu też miało swoje granice…
Ale żeby mieć o tym prawdziwe pojęcie, trzeba było pracować nad programem wojskowym o najwyższym stopniu tajności. Tam zgłaszałeś się parę razy w tygodniu do psychiatry na SS i HA (Sprawozdanie ze Snów i Hipno-Analiza wobec beztroskich cywilów). Tam nawet generał dowodzący ściśle strzeżonym ośrodkiem badawczym, do którego cię wyznaczono, nie mógł pod groźbą sądu wojennego spytać, co ty do cholery robisz, i musiał mieć wyłącznik w głowie, żeby odłączać wyobraźnię za każdym razem, gdy usłyszał jakiś wybuch. Tam nasz program nawet w budżecie armii nie pojawiał się pod swoją nazwą, tylko w rubryce „Badania różne”, która to rubryka co roku wzbierała wyższymi sumami, niczym tocząca się kula śniegu. Tam…
Właściwie możesz to jeszcze pamiętać. A jak już powiedziałem, nasz program nazywał się „Ani słowa”.
Celem naszego programu było nie tylko dotarcie na Księżyc i założenie tam stałej stacji obsługiwanej przez dwóch ludzi. To zrobiliśmy już w dniu, który chyba przejdzie do historii, 24 czerwca 1967 roku. W tych czasach szalonych zbrojeń, gdy strach przed bronią wodorową zmienił nasz kraj w gęstą masę kipiącą od histerii, dużo ważniejsze było znaleźć się na Księżycu, nim zrobi to ktokolwiek inny i zanim ktokolwiek się o tym dowie.
Wylądowaliśmy na północnym krańcu Mare Nubium, tuż koło pasma Retiomontanus i wbiwszy podczas stosownej, chwytającej za serce ceremonii flagę, zajęliśmy się realizacją naszych zadań, które tam, na Ziemi, ćwiczyliśmy tyle razy w kółko.
Major Monroe Gridley przygotował wielką rakietę z maleńką kabiną dla pasażera wracającego na Ziemię, a miał nim być on sam.
Podpułkownik Thomas Hawthorne pracowicie sprawdzał, czy lądowanie nie wyrządziło szkód wśród pojemników z zaopatrzeniem przenośnymi pomieszczeniami mieszkalnymi.
A ja, pułkownik Benjamin Rice, pierwszy dowódca Bazy Wojskowej Nr 1 na Księżycu, jedna za drugą dźwigałem na swym obolałym grzbiecie naukowca olbrzymie paki i ustawiałem je sto metrów od statku, w miejscu, gdzie miała stanąć plastykowa kopuła.
Każdy skończył mniej więcej w tym samym czasie, zgodnie z harmonogramem, i przeszliśmy do Punktu Drugiego.
Monroe i ja zaczęliśmy stawiać kopułę. Z prefabrykatami sprawa jest prosta, ale ta budowla była tak wielka, że wymagała długotrwałego składania. Potem, gdy już ją zbudowaliśmy, czekał nas prawdziwy problem: ustawienie i uruchomienie całej skomplikowanej aparatury wewnętrznej.
Tymczasem Tom Hawthorne wsadził swoją pulchną osobę do jednomiejscowej rakiety, która równocześnie pełniła rolę szalupy ratunkowej.
Harmonogram wymagał, aby zrobić mniej więcej trzygodzinny zwiad wokół naszej kopuły. Uważaliśmy to za niemal pewną stratę czasu, paliwa rakietowego i wysiłku ludzkiego, ale jako zabezpieczenie było niezbędne. Pewnie zwiad miał wypatrywać jakichś potworów podziwiających księżycowe krajobrazy. Ale głównym jego zadaniem było dostarczenie dodatkowego materiału geologicznego i astronomicznego do raportu, który Monroe miał zabrać do sztabu armii na Ziemi.
Tom wrócił po czterdziestu minutach. Jego okrągła twarz pod przezroczystą kulą hełmu była blada jak brzuch śledzia. Gdy nam opowiedział, co zobaczył, tak samo zbledliśmy.
Zobaczył drugą kopułę.
— Po drugiej stronie Mare Nubium — gadał w podnieceniu. — Jest trochę większa od naszej i bardziej płaska u góry. Tak samo jest nieprzezroczysta i ma tu i ówdzie różnokolorowe plamy. I jest ciemnoszara. To wszystko, co udało mi się zobaczyć.
— A na kopule nie było żadnych znaków? — spytałem niespokojnie. — Niczyich śladów dookoła?
— Nic, pułkowniku. — Spostrzegłem, że po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży odezwał się, używając wojskowego stopnia, co znaczyło, że mówił poważnie. — Człowieku, nie zazdroszczę ci podejmowania decyzji!
— Hej, Tom — wtrącił się Monroe. — To nie była tylko zaokrąglona wypukłość gruntu, co?
— Jestem geologiem, Monroe, i potrafię odróżnić topografię sztuczną od naturalnej. Poza tym… — spojrzał do góry. — Właśnie sobie przypomniałem, że coś opuściłem. Obok kopuły widać mały świeży krater, taki jak od dyszy rakiety.
— Dyszy rakiety? — powtórzyłem. — Rakiety, mówisz?
Tom uśmiechnął się do mnie z niejakim współczuciem.
— Powinienem powiedzieć: dyszy statku kosmicznego. Nie da się określić po kraterze, jakich urządzeń napędowych używają te istoty. Jeśli to w czymś pomoże, to ten krater nie jest taki sam, jakie zostawiają nasze tylne silniki.
Oczywiście, że nie był, Weszliśmy więc do naszego statku i odbyliśmy naradę wojenną. Wojenną, co się zowie. I Tom, i Monroe tytułowali mnie „pułkowniku” co drugie zdanie. Kiedy tylko mogłem, mówiłem do nich po imieniu.
Jednakże tylko ja mogłem podjąć decyzję. Co robić, rzecz jasna.
— Słuchajcie — powiedziałem na koniec — istnieje kilka możliwości. Albo wiedzą, że tu jesteśmy — bo zobaczyli, że lądujemy kilka godzin temu lub spostrzegli Toma podczas patrolu — albo nie wiedzą, że tu jesteśmy. Albo są istotami ludzkimi z Ziemi — wówczas według wszelkiego prawdopodobieństwa należą do wrogiego narodu — albo są z innej planety i wówczas mogą być nastawieni przyjaźnie, wrogo lub tak sobie. Uważam, że zdrowy rozsądek i zwykła procedura wojskowa domagają się, aby traktować ich jako wrogów, chyba że dowiodą czegoś przeciwnego. Tymczasem zachowujmy się z maksymalną ostrożnością, żeby nie rozpętać międzyplanetarnej wojny z być może przyjaznymi nam Marsjanami, czy skąd tam oni pochodzą. Jest nadzwyczaj istotne, aby natychmiast donieść o tym dowództwu armii. Ale ponieważ połączenie radiowe Ziemi z Księżycem jest jeszcze w fazie projektów, jedyny sposób to wysłanie Monroe’a wraz ze statkiem. Jeśli to jednak zrobimy, ryzykujemy, że nasz garnizon tutaj, czyli Tom i ja, zostanie schwytany w tym czasie. W takim przypadku ich strona wejdzie w posiadanie ważnych informacji o naszym personelu i sprzęcie, a nasza strona będzie wiedziała tylko, że ktoś lub coś ma bazę na Księżycu. Tak więc naszym najważniejszym zadaniem jest zdobycie więcej informacji. Dlatego mam propozycję: ja usiądę w kopule połączony linią telefoniczną z Tomem, który będzie siedział na pokładzie statku z ręką na przycisku startu, gotowy do odlotu na Ziemię, gdy tylko otrzyma rozkaz ode mnie. Monroe poleci tam jednomiejscówką i wyląduje tak blisko tamtej kopuły, jak to uzna za bezpieczne. Resztę drogi przejdzie pieszo i zrobi najlepszy zwiad, jaki jest możliwy w kombinezonie kosmicznym. Nie będzie używał radia poza przekazaniem ustalonych bezsensownych sylab, które zrozumiemy jako wylądowanie jednomiejscówki, oraz wysłaniem ostrzeżenia, żebym kazał Tomowi startować. Jeśli go złapią będzie pamiętał, że nadrzędnym celem zwiadowcy jest zdobycie i przekazanie wiadomości o wrogu, więc szybko przełączy radio na maksymalną głośność i przekaże tyle danych, na ile pozwoli czas i refleks wroga. Co o tym sądzicie?