Obydwaj kiwnęli głowani. Nie byli tym specjalnie zainteresowani, to nie oni podejmowali decyzje. Ale mnie pokryła pięciocentymetrowa warstwa potu.
— Ja mam pytanie — odezwał się Tom. — Dlaczego na zwiad wybrał pan Monroe’a?
— Tak myślałem, że o to spytacie — odrzekłem. Wszyscy trzej jesteśmy nadzwyczaj mało wysportowani, a w wojsku przebywamy, od kiedy zrobiliśmy doktoraty. Niewielki miałem wybór. Ale przypomniałem sobie, że Monroe jest pół krwi Indianinem — Arapaho, prawda, Monroe? — i mam nadzieję, że odezwie się w nim duch przodków.
— Kłopot w tym, panie pułkowniku — mruknął Monroe, wstając z miejsca — że jestem ćwierć krwi Indianinem, a w ogóle to… Czy nigdy panu nie mówiłem, że mój pradziadek był tym jedynym przewodnikiem Custera pod Little Big Horn? Cały czas był przekonany, że Siedzący Byk jest o dziesięć mil od niego. Mimo to zrobię, co będzie w mojej mocy. A jeśli zginę śmiercią bohatera, czy mógłby pan przekonać oficera bezpieczeństwa naszej sekcji, żeby ujawnili moje nazwisko na użytek podręczników do historii? W tej sytuacji uważam, że to przynajmniej można zrobić.
Oczywiście obiecałem, że zrobię, co będzie w mojej mocy.
Kiedy wyruszył, zasiadłem w kopule przy telefonie łączącym mnie z Tomem i uczułem nienawiść do siebie za to, że wybrałem Monroe’a do tego zadania. Ale nienawidziłbym siebie dokładnie tak samo, gdybym wybrał Toma. A jeśli coś się zdarzy i będę musiał nakazać Tomowi, żeby odleciał, będę siedzieć w tej kopule sam jak palec i czekać…
— Broz negel! — odezwał się przez radio wdzięczny głos Monroe’a.
Jednomiejscówka wylądowała.
Wolałem nie używać telefonu do pogawędek z Tomem, bojąc się, że uleci mi jakieś ważne słowo lub zdanie od naszego zwiadowcy. Siedziałem więc i natężałem słuch. Po chwili usłyszałem:
— Miszgaszu! — co oznaczało, że Monroe jest w pobliżu tej drugiej kopuły i czołga się w jej stronę, korzystając z osłony kamieni.
A potem zapadła cisza.
W chwilę później zrelacjonowałem Tomowi, co się stało.
— Biedny Monroe — szepnął tylko. Wyobrażałem sobie wyraz jego twarzy.
— Słuchaj, Tom — zacząłem. — Jeśli teraz odlecisz, dalej nie będziesz mógł przekazać nic ważnego. Sądzę, że po schwytaniu Monroe’a, to coś z tej drugiej kopuły będzie nas szukać. Dopuszczę je na tyle blisko, żebyśmy mogli się dowiedzieć, jak wyglądają, a przynajmniej czy to są istoty ludzkie, czy nie. Każda informacja o nich jest ważna. Krzyknę ci to, a ty wciąż będziesz miał mnóstwo czasu, żeby odlecieć. W porządku?
— Pan tu jest szefem, pułkowniku — rzekł żałobnym tonem. — Życzę szczęścia.
A potem mogłem już tylko czekać. W kopule nie było jeszcze tlenu, więc musiałem w siebie wcisnąć kanapkę wyciągniętą z kieszeni kombinezonu. Siedziałem tam i myślałem o naszej wyprawie. Dziewięć lat, taka ścisła tajemnica, tyle pieniędzy wydanych na łamigłówki tych badań — i do czego doszło? Że czekam sobie, aż ogień z jakiejś niewyobrażalnie silnej broni zetrze mnie z powierzchni Kiężyca. Rozumiałem ostatnią prośbę Monroe’a. Często mieliśmy uczucie, że nasi bezpośredni przełożeni nie chcą, abyśmy nawet my wiedzieli, nad czym pracujemy. Naukowcy też są ludźmi, pragną uznania dla swoich dzieł. Miałem nadzieję, że ta cała wyprawa zostanie zapisana w podręcznikach do historii, ale teraz nie zanosiło się na to.
Dwie godziny później statek zwiadowczy wylądował niedaleko kopuły. Otworzyły się drzwi i ze swojego stanowiska przy wejściu do kopuły ujrzałem, że Monroe wychodzi i zmierza w moim kierunku.
Zaalarmowałem Toma i kazałem mu uważnie słuchać.
— To może być jakaś sztuczka… mogli go nafaszerować narkotykami…
Ale nie wyglądał na takiego — przynajmniej niezupełnie.
Odepchnął mnie, wszedł do środka i usiadł na skrzynce, opierając się o ścianę kopuły. Nogi w wysokich butach założył na drugą, mniejszą skrzynkę.
— Jak się masz, Ben — zapytał jowialnie. — Co u was słychać?
Żachnąłem się.
— No i? — Głos mi się lekko łamał z emocji.
— No i co? — udał zdumienie. — Aa, o to ci chodzi. Ta druga kopuła, chciałbyś wiedzieć, kto w niej jest. Masz prawo być ciekaw, Ben, niewątpliwie. Przywódca ściśle tajnej wyprawy, jak nasza — nazywają nas Program „Ani słowa”, co Ben? — znajduje na Księżycu drugą kopułę. Myśli, że to on pierwszy wylądował tu, więc oczywiście chce…
— Majorze Monroe Gridley! — nie wytrzymałem. — Stańcie na baczność i złóżcie raport, natychmiast! — Tak naprawdę, to czułem, jak mi mrówki łażą po grzbiecie.
Monroe oparł się o ścianę kopuły.
— To tak się to robi w wojsku — cmoknął z podziwem. — Jak to mówią rekruci: można robić dobrze, można robić źle, można i po wojskowemu. Tylko że może być jeszcze inaczej. — Zaśmiał się. — Zupełnie inaczej.
— Coś z nim nie tak — usłyszałem szept Toma w słuchawkach. — Ben, coś go tam musiało strasznie wkurzyć.
— W tej drugiej kopule nie ma żadnych istot z innej planety — zapewnił mnie Monroe w nagłym przypływie zdrowego rozsądku. — Nie, to są na pewno ludzie, i to z Ziemi. Zgadnij, skąd?
— Zabiję cię — ostrzegłem go. — Przysięgam, że cię zabiję, Monroe. Skąd oni są — z Rosji, z Chin, z Argentyny?
— A cóż w tym byłoby tajemniczego? — skrzywił się. No, dalej, zgaduj jeszcze raz!
Długo wpatrywałem się w niego.
— Jedynym innym krajem…
— Tak jest — ucieszył się. — Zgadł pan, pułkowniku. Ta druga kopuła została postawiona przez Marynarkę. Tę cholerną marynarkę wojenną Stanów Zjednoczonych.