Выбрать главу

Erik pomyślał, że tym razem przemieszczenie przestrzenne musiało wynieść go na Hawaje lub na którąś z wysp południowego Pacyfiku. Coś tu jednak nie pasowało. Tropikalne wyspy były, owszem, ciepłe, ale nigdy nie do tego stopnia. Tutaj temperatura musiała wynosić czterdzieści stopni Celsjusza. A nawet sporo powyżej czterdziestu. Erik miał już parokrotnie okazję doświadczyć takich, lub prawie takich, upałów. Było to na wycieczkach, na pustyni. Powietrze pustynne było gorące i suche, wypalone słońcem, lecz znośne. Tutaj czuł się jak w parnej cieplarni, albo jeszcze gorzej. Nawet pustynia nieczęsto bywa tak gorąca. Gdzie ja jestem, zastanawiał się. Rozejrzał się dookoła. Przed nim rozciągała się szeroka plaża, tłumnie zapełniona opalającymi się ludźmi. Nie przypominała tropikalnych plaż z ich krystaliczną wodą i białym, drobnym piaskiem, lecz raczej wybrzeże kalifornijskie. Odwróciwszy się, zobaczył w głębi lądu miasto czy też miasteczko leżące niezbyt daleko od plaży, a oddzielone od niej wznoszącą się stromo ścianą gęsto zalesionych wzgórz.

Krajobraz wydał się Erikowi bardzo znajomy. Wypisz, wymaluj wybrzeże Kalifornii przy Santa Barbara, tam gdzie góry schodzą się z brzegiem morza. Jednak tutejsze pagórki wydawały się trochę bliższe brzegu niż to zapamiętał podczas ostatniego pobytu w Santa Barbara. Ten podzwrotnikowy upał nie pasował do tego miejsca. U wybrzeży Kalifornii nigdy prawie nie zdarzała się taka temperatura. I to parne, wilgotne powietrze… Nigdy nie było tutaj takiego powietrza. Gdzie się podziały orzeźwiające podmuchy morskiego wiatru? Zaintrygowany ruszył wolno ku promenadzie oddzielającej plażę od miasta. Zmieniła się również roślinność. Rosnące dookoła delikatne, pełne uroku palmy nie przypominały tych, które Erik widywał tu przez całe swoje życie. Te należały do gatunków bardziej tropikalnych, podobne były raczej do palm kokosowych, zbyt wrażliwych, by rosnąć w klimacie kalifornijskim, który czasami bywał dość ostry. I te pnącza; jakieś dziwne paprocie, jaskrawo kwitnące krzaki o połyskujących liściach… Nie, pomyślał, to nie jest kalifornijska roślinność. Kalifornia jest sucha przez całe długie lato, a te rośliny muszą pochodzić z wilgotnej dżungli.

Zatrzymał się, by złapać oddech. Poruszanie się w tej cieplarni było prawdziwą mordęgą.

Gdzie ja jestem, zastanawiał się wciąż.

Powinien być pięćdziesiąt milionów minut w przyszłości, co stanowiło trochę więcej niż dziewięćdziesiąt pięć lat. Więc było to lato dwa tysiące sto jedenastego roku. Gdyby wówczas żył, miałby już sto osiemnaście lat.

Tak więc wiedział, kiedy był. Pozostało dowiedzieć się, gdzie się znajduje…

I nagle wszystko stało się jasne. Cieplarnia! Tak właśnie określił przed chwilą tutejsze warunki. Zadrżał wstrząśnięty docierającą do niego prawdą. Jasne, że był w Kalifornii! Tyle że należącej do świata, który przeżył kolosalną katastrofę.

— Czy wszystko savah, proszę pana? — dotarło do niego pytanie.

Trzynasto-, może czternastoletnia dziewczyna ubrana była w najbardziej wycięty kostium kąpielowy, jaki kiedykolwiek widział. Na plecach miała mały metalowy pojemnik, z którego prosto do ust biegła elastyczna rurka. Wysoki chłopak stojący za nią miał na plecach podobny pojemnik.

— Savah? — powtórzył Erik. — Nie rozumiem.

— Czy wszystko savah? — powiedziała raz jeszcze. — Czy wszystko w porządku? Nic panu nie jest? — Ostatnie słowa wypowiedziała tak, jakby mówiła w obcym języku. — Pan nie ma na sobie powietrznika.

— Nie — rzekł. — Nie mam nic takiego.

— Zgubił pan? Pan źle wygląda, savvy?

Mówiła jakąś mieszanką angielskiego i francuskiego. Oparł się o balustradę promenady. Dziewczyna mówiła, że wygląda na chorego i on rzeczywiście czuł się chory.

— Powietrze — rzekł. — Takie ciężkie… takie wilgotne i gorące…

— To nie upał — powiedziała. — To CO. Załatwi pana i to szybko.

CO. CO…, pomyślał. CO2, dwutlenek węgla!

— Slowjoe, pożycz temu panu swój powietrznik — rzuciła dziewczyna do swojego towarzysza, gestykulując niecierpliwie. — Nie widzisz, że zaraz padnie?

Erika ogarniało coraz większe oszołomienie. Czuł silne zawroty głowy. Jak przez mgłę widział, że chłopak zdejmuje z pleców urządzenie i przenosi je ku niemu. Dziewczyna włożyła rurkę do jego ust i powiedziała, by głęboko wciągnął powietrze. Prawie natychmiast jego stan zaczął się polepszać. Tlen? Obserwowali go z troską. Miłe dzieciaki, pomyślał. Miałem szczęście.

— Savah? — spytała dziewczyna. — Już lepiej?

— O wiele — odparł.

— Bien. Dalej, niech pan to nałoży na plecy.

— Ale ja nie mogę pozwolić, by on oddał mi swój powietrznik!

— Pójdzie i weźmie sobie nowy. Pięć minut bez powietrznika nie zabije go. Wie pan, przywykliśmy do tego.

Erik kiwnął głową. Przywykli do tego. Więc to się naprawdę zdarzyło, pomyślał. Efekt cieplarniany, którego tak bardzo obawiali się ekolodzy. Nagromadzenie dwutlenku węgla w atmosferze, spowodowane przez wieki rozwoju przemysłowgo, doprowadziło do wytworzenia się grubego kożucha gazów zatrzymujących ciepło. Kożuch otulił całą Ziemię i temperatura zaczęła wzrastać. Czapy lodowców stopniały, a poziom mórz wzrósł. Powietrze zamieniło się w chemiczną zupę, zaś lądy o umiarkowanym klimacie przemieniły się w parne tropiki. I Bóg jeden wie, co się stało z obszarami tropików.

Erik zrozumiał teraz, dlaczego góry wydały mu się położone zbyt blisko brzegu. To nie góry się przemieściły, lecz morze wdarło się w głąb lądu. Jeśli poziom wód wzrósł o blisko dziesięć metrów, to co stało się z Santa Monika? Z Nowym Jorkiem? Wzgórza San Francisco są teraz pewnie wyspami!

— Jak się nazywa to miasto? — zapytał dziewczynę.

— Santa Barbara — odpowiedziała.

— Santa Barbara w Kalifornii?

— Nie, Santa Barbara na Księżycu — roześmiała się. A pan myśli, że gdzie pan jest?

— Tak myślałem, że to Santa Barbara — odrzekł. — Ale wszystko się tak zmieniło od czasów, które ja… — urwał.

— No, niech pan mówi — odezwała się. — Od czasów, które pan pamięta, czy tak?

— Wiesz, kim jestem?

— Pan jest wędrowcem, tak? Wędrowcem w czasie? Pan przybył z zimnych lat, prawda?

— Tak, z zimnych lat. Z roku dwa tysiące szesnastego, dokładnie rzecz biorąc.

Dziewczyna uśmiechnęła się. Nie wydawała się szczególnie zaskoczona tym, co usłyszała. Przeszło mu przez głowę, że podróże w czasie muszą być tutaj czymś zwyczajnym. Pewnie często wpadają tu ludzie z przeszłości.

— Poznałam od razu, bo pana głos brzmi tak trąbiąco i melodyjnie. Pan mówi, jak ludzie z vieux-czasów. Pan pewnie jest jednym z pierwszych, no nie?

— Pierwszym — powiedział. — Dokładnie pierwszym.

— No blague! — odparła z podziwem. — Nie do wiary! — Ale i ta informacja nie wywarła na niej nadzwyczajnego wrażenia. — No, to życzę miłego pobytu. Jeżeli w ogóle to możliwe w pana przypadku. Proszę nie zapominać o powietrzniku! Bez tego nie pociągnie pan długo. Naprawdę.

16

Sean

– 5 × 107 minut

Oto nareszcie nadchodzi pochód — powiedział niski mężczyzna o czerwonej twarzy stojący po lewej stronie Seana.

Co takiego? Znowu? Przecież pochód dopiero co się skończył. Czyżby czas zaczął się dla niego cofać? Jakiś trybik wysiadł w wahadle, czy co? Ponownie usłyszał dochodzące dźwięki muzyki. Czy to możliwe, by wykonał skok bez skoku, wracając do początku swojego pobytu w dwa tysiące dwudziestym piątym roku i miał właśnie na nowo przeżywać tamto doświadczenie?