— Tak, sir, takie coś to można nazwać paradą! — oświadczył człowiek o czerwonej twarzy.
Sean przyglądał się oniemiały. Rzeczywiście, była to parada, ale już nie ta, w której uczestniczył przed chwilą. Daleko w głębi ulicy dumnie kroczył starszy dobosz z zadartym nosem. A sama ulica nie była tak szczelnie zabudowana i miała staroświecki, dystyngowany wygląd. Słyszał muzykę. Nie były to elektroniczne dźwięki, lecz orkiestra dęta w starym stylu, wypełniająca przestrzeń między domami radosną, dudniącą wrzawą.
To nie była już Glendora z roku dwa tysiące dwudziestego piątego, a pochód nie był na cześć Seana Gabrielsona. gościa spoza czasu.
Nadal znajdował się w małym miasteczku, tyle że nie było tu ani śladu futurystycznych, wypiętrzonych budynków z rogami i oczami. W ogóle nie było tu niczego podobnie wysokiego jak one. Stały małe, drewniane domki i ozdobione stiukami budynki, otoczone niskimi palmami. Najwyższe domy miały dwa piętra. Skrzyżowanie ulic przedstawiało staromodny widok, świecące neony zastąpione zostały białymi literami na niebieskim tle. Znikły lśniące szkła witryn. Znajdował się na Wilshire Boulevard.
Więc tym małym miasteczkiem było Los Angeles! Wykonał przeskok do tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku. Wzgórza na północy były nagie. Brukowana ulica wyglądała raczej na wiejską drogę i zupełnie nie nadawałaby się do dużego ruchu ulicznego. Całość robiła wrażenie niedawno ukończonej.
Bum… bum… bum…
Mężczyzna o czerwonej twarzy wymachiwał rękami, zachwycony klaskał w dłonie i wskazywał na maszerujących. Wydawał się nie przejmować faktem, iż Sean zmaterializował się tuż obok nie wiadomo skąd. Nie zaskoczył go również jego strój z innej epoki, która jeszcze się nie narodziła. Cóż, bądź co bądź byli w Hollywood. Prawdopodobnie człowiek ten pomyślał, że Sean przebrał się do jakiegoś filmu science fiction i właśnie wyszedł ze studia, aby obejrzeć pochód.
Był ładny, wiosenny dzień. Powietrze świeże i czyste. Nie wynaleźli jeszcze smogu, pomyślał z zadowoleniem Sean.
Cały ten stary świat wyglądał dziwnie, chociaż nie tak dziwacznie, jak go sobie wyobrażał. W pewnym sensie był nawet zaskoczony widząc, że rok tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy istnieje na kolorowo, a nie biało-czarno, i że ludzie poruszają się normalnym krokiem zamiast w nagłych, zwariowanych podrygach. Oglądał filmy z tamtych lat i nabrał przekonania, że wszystko wyglądać będzie tak jak na tych filmach. Że będzie to odmienny, przestarzały, nierealny świat. Cóż, był istotnie odmienny i przestarzały, lecz nie był nierealny.
Sean zwrócił się ku mężczyźnie z czerwoną twarzą. Człowiek ów miał na sobie sztywny, niewygodny, ciemny garnitur, a do tego krawat i kamizelkę. W taki ciepły, wiosenny dzień! Pozostali uczestnicy ubrani byli podobnie. Oficjalni, dopięci na ostatni guzik, ustawili się wzdłuż trasy pochodu. Krawaty i kamizelki! A wszystkie kobiety miały na głowach kapelusze. I nosiły rękawiczki. To raczej oni wszyscy wyglądali, jakby wyszli z filmu kostiumowego, a nie on. Lecz dla tych ludzi nie było to wcale kino, ale rzeczywisty świat roku tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. I w świecie tym tak się właśnie ubierano.
— Po co jest ta cała parada? — spytał Sean. Mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał na niego kwaśno.
— Po co?! Na cześć prezydenta!
— Prezydenta… — powtórzył Sean. — A… czy prezydent jest tutaj?
— Prezydent jest w Waszyngtonie, składa przysięgę. To nie wie się o tym? Ale nawet jeśli dzieli nas trzy tysiące mil, to i tak możemy świętować! Tak, sir! Oto parada na cześć nowego prezydenta. Nie widzi pan transparentów?
Sean odwrócił się i rozejrzał. Mijało go właśnie czoło pochodu. Na konnej platformie umieszczono prawdziwe drzewka pomarańczowe obsypane owocami i wymalowane na płótnie transparenty:
WARREN GAMALIEL HARDING — PREZYDENT STANÓW ZJEDNOCZONYCH
CALYIN COOLIDGE — WICEPREZYDENT
OD DNIA 4 MARCA 1921 ROKU
— Trzy razy hip hip hurra dla prezydenta Hardinga! — krzyknął mężczyzna o czerwonej twarzy, wymachując kapeluszem. — To jest mój człowiek! Ameryka górą! Nigdy więcej wojny! Wracajmy do normalności! Harding! Harding! Harding! — wymierzył Seanowi kuksańca w żebro. — O co chodzi? Co, jesteś demokratą? Czekamy na twoje oklaski!
Sean kiwnął potakująco głową. Czemu nie? Skoro jesteś w Rzymie, rób to, co robią Rzymianie. Skoro znalazłeś się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym, wiwatuj na cześć nowego prezydenta razem z rozentuzjazmowanym tłumem.
— Harding! — ryknął. — Harding! Harding! Niech żyje prezydent Harding!
17
Erik
– 5 × 108 minut
Zachłysnął się podmuchem rześkiego, słodkiego powietrza. Po wilgotnej, gęstej zawiesinie, jaką było powietrze w Santa Barbara z roku dwa tysiące sto jedenastego, to miało smak świeżego wina. Erik stał w lesie wyniosłych sekwoi. Drzewa były tak wysokie, że ich wierzchołki niknęły gdzieś we mgle ponad głową. Sięgnął ręką, by wyciągnąć z ust rurkę powietrznika.
Ale powietrznik zniknął. No tak. Z wyjątkiem rzeczy, które miał przy sobie, rozpoczynając podróż, nie mógł przenieść żadnego przedmiotu fizycznego z jednego etapu na drugi. W tej kwestii prawa zachowania energii były nieubłagane. Nie było mowy o powrocie z przeszłości z zagubionym dziełem Leonarda da Vinci pod pachą ani też o powrocie z przyszłości z rękami pełnymi fantastycznych urządzeń, które mogłyby zmienić świat.
Na szczęście tutaj nie potrzebował przyrządów do oddychania. To powietrze było nieskazitelnie czyste i nie wyobrażał sobie, żeby gdziekolwiek mogło istnieć lepsze. Pierwszy raz w życiu oddychał takim powietrzem.
Był najwyższy czas by użyć elektronicznego kompasu. Długość geograficzna zachodnia, sto dwudziesty pierwszy stopień. Był więc wciąż w Kalifornii. Szerokość geograficzna północna, trochę ponad trzydzieści sześć stopni. Ze środka drogi pomiędzy Los Angeles a San Francisco zniosło go na północ, przypuszczalnie znajdował się w okolicach Monterey. Pomyślał, że to całkiem spore przemieszczenie. Był pięćset milionów minut w przeszłości, co stanowiło 951,3 roku. I jeżeli obliczenia były poprawne, witał go właśnie łagodny i mglisty, styczniowy poranek Anno Domini tysiąc sześćdziesiątego piątego.
Las był przepiękny. Najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Potężne, czekoladowoczerwone pnie sekwoi wznosiły się niby kolumny ogromnej katedry. Nad głową, na wysokości przeszło stu metrów, wierzchołki stykały się z sobą, tworząc liściasty dach. Przezierające przez niego promienie słońca oświetlały las perłowym blaskiem. Erik stał po pas w morzu wielkich, połyskujących paproci, zatopiony w niesamowitym spokoju i ciszy. Ciszy mąconej jedynie delikatnym szelestem kropelek skondensowanej mgły, która opadała na wysłaną igliwiem podściółkę, i odległym szmerem strumyka.
Tysiąc sześćdziesiąty piąty rok! W Europie człowiek zwany później Wilhelmem Zdobywcą układał dopiero plany podboju Anglii. Wkrótce rozpoczną się krucjaty, a w Meksyku i w Peru powstaną wielkie imperia. A ileż dzieje się teraz w chińskich pałacach? W Afryce? Czym żyją noce arabskiego Bagdadu…?
Przez moment poczuł coś w rodzaju żalu, że znalazł się właśnie w tym miejscu. Gdyby przemieszczenie przestrzenne było większe, znalazłby się być może w wirze wielkich wydarzeń historii, na przykład w Rzymie lub Konstantynopolu, albo w Wenecji, czy choćby w jednym z kamiennych miast Majów. Lecz tutaj, w tym pełnym spokoju sekwojowym lesie na kalifornijskim wybrzeżu poczuł się ogromnie samotny. Zupełnie jakby dotarł już do samego zarania dziejów. Nie było śladu Indian, których nieliczna i rozproszona populacja żyła teraz w Kalifornii. Była tylko wszechogarniająca cisza i spokój.