Выбрать главу

Bolesne ukłucie żalu zniknęło tak samo nagle, jak się pojawiło. Wszak to, że oglądał to piękno, było niezwykłym przywilejem. Jak mógł tęsknić za jakimkolwiek innym miejscem?

Powoli, ogarnięty zachwytem Erik wędrował przez lasy i gaje. Pomyślał o Kalifornii. Tej, którą zostawił za sobą, z jej wrzaskliwymi autostradami, samolotami buczącymi nad głową, nadmiernie rozrośniętymi miastami. Uratowano tylko małe fragmenty sekwojowych lasów. Rosły za San Francisco jak eksponaty muzealne, chociaż i tam ręka człowieka pozostawiła swoje ślady.

A tak wyglądało to wszystko, zanim przyszliśmy my, pomyślał.

Tutaj, w owej przeszywającej na wskroś samotności, w tym miejscu, w którym nie postała jeszcze ludzka noga, Erikiem targnęły uczucia dotąd zupełnie mu obce. Zapragnął upaść na kolana i oddać hołd… Komu?… Czemu?… Sam nie bardzo wiedział. Może temu pięknu, jakie miał przed oczami. Nigdy nie przyszła mu do głowy podobna myśl. Nawet teraz, zmieszany i zażenowany, wahał się.

No, dalej, myślał. Nikt nie patrzy. A nawet jeżeli ktoś patrzy, to co z tego?

Ale było już za późno. Moment uniesienia minął. Gdyby /.robił to teraz, byłoby to sztuczne, nieprawdziwe. Stał więc tylko na brzegu małego potoku, oparłszy rękę o potężny pień drzewa. Czuł jego moc i zawartą w nim ponad-czasowość. To drzewo przecież, podobnie jak on, też podróżuje poprzez czas. Musiało istnieć, kiedy narodził się Chrystus. Nawet wcześniej. I prawdopodobnie będzie tu jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym i tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym, i będzie żyć, aż zjawią się ludzie z piłami i siekierami. Mogłoby doczekać dwudziestego pierwszego, drugiego, a może i trzeciego wieku, gdyby pozwolono mu przejść całą swą drogę przez czas.

Po chwili ruszył naprzód. Nie żałował już, że ruch wahadła przywiódł go tutaj. Nie tęsknił za żadną ze stolic średniowiecznego świata. Ten moment poza czasem, spokojne interludium w fantastycznej wędrówce, wart był tysiąca Konstantynopoli.

Uśmiechnął się. I wtedy nagle padł na kolana i pochylił głowę. Modlił się, nie wiedząc do kogo, do czego… Dziękował za to piękno. Za tę chwilę ciszy. Gorące dzięki. Gorące dzięki…

18

Sean

+ 5 × 108 minut

— Alt! No podo pasari! Todos tempuus vorbudt aqui!

— Mówisz do mnie? — zapytał olbrzymiego, mechanicznego stwora, który wyłonił się przed nim.

— Anglik! — wrzasnął połyskujący robot. — Ti mófić anglik! Tag cze no?

— Tag — odparł Sean, dając z siebie wszystko, by wypaść przekonywająco. — Ja mófić anglik. Tag.

Bądź co bądź, to coś było wielkie na trzy metry i składało się niemalże z samych oczu i ust. Pół tuzina ogromnych, iskrzących się, rozbieganych ślepi tworzyło jakby pas sensorów, które kręciły się niespokojnie w górę i w dół, zapewne lustrując całe widzialne spektrum, wraz z podczerwienią i ultrafioletem. Obraz uzupełniała nieprzyjemna, ziejąca pustką szczelina ust, przypominająca wylot olbrzymiego śmietnika, jakim był zapewne brzuch tej kreatury. „Żeby cię lepiej potknąć, mój maly podróżniczku… Ti mówić anglik? Odpowiedz, tag cze no, albo ja cię pożreć!”

Sean rozejrzał się niespokojnie. Stał na jakimś gumowym pomoście zawieszonym około pięć metrów ponad czymś, co mogło być ulicą, która również wyglądała, jakby była z gumy. Odchodziły od niej co kilka metrów purpurowe rozgałęzienia przypominające kształtem pędy dyni. Po prawej stronie miał ścianę; gładką, niby lodową powierzchnię kolosalnych rozmiarów. Nie była to bryła, ponieważ w środku poruszali się swobodnie ludzie. Po drugiej stronie widział ulicę najeżoną ogromnymi metalowymi igłami wielkości słupów telegraficznych. Świeciły bladą purpurą i wydawały słabe, brzęczące dźwięki.

Więc to jest Anno Domini dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiąty siódmy, pomyślał Sean. Cóż, rzeczywiście wygląda to na rok dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiąty siódmy.

— Anglik — powiedział robot. — Ti mófić anglik.

W jego wnętrzu zahuczało, jakby ktoś mieszał cement. Oczy potwora przybrały barwę błyszczącej żółci, która przeszła w pomarańcz i następnie w czerwień. Małe iluminatory umieszczone po bokach jego cielska włączyły się i zaczęły się obracać. Po chwili wysunęły się z nich jakby owadzie kończyny, które zaczęły się kręcić i chrobotać.

Ma zamiar mnie połknąć, przeszło Seanowi przez głowę. Najpierw wybada, co to za jeden stoi przed nim, a potem przyjdzie mi skończyć jako skromna popołudniowa przekąska świeżo z dwudziestego pierwszego wieku…

Zastanawiał się, co by się stało, gdyby spróbował uciec. Prawdopodobnie był to kiepski pomysł. Wyobraził sobie strumienie kleistej cieczy tryskające z tych iluminatorów i oblepiające go jak guma.

— Anglik — powtórzył robot. — Mówisz językiem anglik. Tak. Tak. Regulacja wykonana. Rozumiandus? Ty jesteś tempuu i anglik jest twoja mowa. Rozumiandus? Odpowia-dus! Czy ty rozumiandus?

— Nie rozpracowałeś tego za dobrze — odezwał się Sean. — Ale próbuj dalej.

— Nie rozumiandus?

— Właśnie, nie rozumiandus.

— Korekta regulacyjna. Korekta regulacyjna — mamrotał robot do siebie, podczas gdy Sean bardzo wolno i ostrożnie zaczął się wycofywać. Może robot nie zauważy jego zniknięcia? Tymczasem natężenie brzęczenia z metalowych słupów wzrosło, a ludzie zza ściany sztucznego lodu przyglądali mu się ciekawie.

— Ty przestaniesz odchodzić. Korekta wykonana. Używamy teraz twojego języka. Jesteś mówiącym w języku anglik podróżnikiem w czasie, nieautoryzowanym. Ty twoje pokażesz nam dokumentuus.

— Dokumenty — poprawił go Sean. — To już lepszy anglik. Nazywamy go angielskim. Tylko że ja nie mam żadnych dokumentów. Dla mnie za wcześnie na to. Przybywam z roku…

— Bez dokumentuus! Bez dokumentuus! — Ślepia mechanicznego potwora zabłysły ostrym szkarłatem. — Illicitimu! Tempuu vorbudtu! No podo pasari! — robot był coraz bardziej podekscytowany.

Jego gigantyczne, żabie usta otwierały się i zamykały. Sean dostrzegł światła błyskające wewnątrz paszczy i poruszające się tam mechanizmy. Robot zaczął się zbliżać. Krok za krokiem, wolno i ociężale.

Teraz naprawdę zamierza mnie pożreć, pomyślał Sean. Ponieważ jestem nie zarejestrowanym wędrowcem w czasie i nie mam odpowiedniego paszportu. Czy czegoś tam…

Odwrócił się i rzucił do ucieczki.

— Nie! — krzyknął za nim głos. — Alt! No flikken! Jest bezpieczny! Jest dobry! Ja zrobić, ty będziesz bezpiecznie!

Dziewczyna?… kobieta?… Nie był w stanie ocenić jej wieku. Wyłoniła się znikąd. Była bardzo smukła i wyższa od Seana. Błyszczące, srebrzyste włosy, srebrne oczy, skóra koloru dojrzałego jabłka — wszystko to sprawiało, iż wyglądała dziwnie i pięknie. Może była nawet najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział?

Minęła go w biegu, dopadła robota i przyłożyła dłoń do środkowej części jego tułowia. Natychmiast otworzyła się tabliczka rozdzielcza. Kobieta wcisnęła w nią jakiś przedmiot. W mgnieniu oka ślepia kreatury zmieniły barwę i stały się niebieskie.

— Podo pasari — mamrotał robot. — Tempuu licitimu. Yalidimu. Propriu — wycofał się.

Kobieta uśmiechnęła się. Jej srebrzyste oczy zupełnie oszołomiły Seana.

— Ty przebaczysz — powiedziała. — Mój anglik. Nie jest dużo dobrze. Ale ty teraz będziesz bezpiecznie — jej głos był głęboki i ciepły. Wyciągnęła ku niemu rękę. — Oni nie lubią tempuus w tym roku. Wędrowców w czasie. Za dużo przychodzą, za dużo zamieszania. Ale ja ochronię. Moi ludzie. Jak jest twoje imię?