Выбрать главу

— Sean — odpowiedział. — Sean Gabrielson. Z roku dwa tysiące szesnastego.

— Ja bin Hepta-Acanta-Leela-Quintu-Quintu.

— To wszystko to twoje imię? — spytał.

— Jestem dla ciebie Quintu-Leela — odparła i roześmiała się.

Jej śmiech miał w sobie coś magicznego. Brzęczące słupy telegraficzne odpowiedziały dźwiękiem delikatnym i niesamowitym. Kobieta chwyciła dłoń Seana.

— Chodź. Ze mną będziesz bezpieczny. Pokażę ci nasz świat — roześmiała się ponownie. — Wszystko. Ty i ja jesteśmy amicuus. Przyjaciele, ty mówisz? Przyjaciele. My jesteśmy bardzo gorący przyjaciele. Comprendus?

Sean skinął głową. Poczuł, jakby elektryczny prąd przeszedł z jej dłoni do jego. I może nie było to jedynie złudzenie. Quintu-Leela, pomyślał. Dźwięk jej głosu był cudownie dziwny i dziwnie cudowny. I te jej srebrzyste oczy… W wyobraźni zobaczył jej i swoje imię wykaligrafowane w środku czerwonego serca, błyszczącego purpurowym ogniem na tle nieba.

Miłość od pierwszego wejrzenia. To była właśnie miłość od pierwszego wejrzenia. Słyszał o takich rzeczach, ale nigdy nie wierzył, że coś takiego się zdarza. A zwłaszcza że jemu mogłoby się to przytrafić. Miłość od pierwszego wejrzenia! Czy przypadkiem nie popadł w przesadę? Quintu-Leela i Sean. Sean i Quintu-Leela. Boże, jakaż ona jest piękna! Ten jej głos! Jej oczy! Jest fascynująca!

Tak, naprawdę wierzę. Wierzę, że się zakochałem, pomyślał. W kobiecie, która żyje w czasach mojej własnej praprapraprapraprapraprawnuczki. I kto wie, może rzeczywiście być moją własną praprapraprapraprapraprawnuczką? Kobieta marzeń, niewiarygodna, fenomenalna. I w każdej godzinie, w każdej minucie siła przemieszczenia może mi ją zabrać na zawsze…

19

Erik

+ 5 × 109

Tunele ciągnęły się bez końca. Labirynt, z którego nie było wyjścia i w którym jeden korytarz o lśniących, onyksowych ścianach następował po drugim… Erik był zupełnie zdezorientowany. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie był przed chwilą, w jakim miejscu jest teraz i dokąd idzie. Jedyne co wiedział to to, że znajduje się pod powierzchnią Ziemi i powłócząc nogami, mija korytarz za korytarzem. Ani razu nie spotkał istoty ludzkiej, nie widział słońca, gwiazd, nieba.

Zastanawiał się, na jakiej głębokości się znalazł. I czy jakiekolwiek życie, ludzkie bądź innego rodzaju, istnieje jeszcze na powierzchni Ziemi w sto szesnastym wieku.

Miał wątpliwości, czy w ogóle znalazł się na Ziemi. Już trzeci dzień błądził w tych tunelach. Tak przynajmniej wskazywał chronometr. W tym świecie bez dnia i nocy, gdzie onyksowe ściany promieniowały wciąż tym samym światłem, jego umysł pogrążył się w poczuciu beznadziejności i przygnębienia. Prawie nie spał. Jeśli poczuł senność, kucał przy ścianie i zamykał oczy na około pół godziny. Jadł rzadko. Na biodrach w pasie uniwersalnym miał tabletki żywnościowe, lecz teraz cieszył się, że medycy z Programu nafaszerowali go odżywkami na parę godzin przed Czasem Zero. Ten pokarm starczył mu na bardzo długo.

Z początku było to fascynujące doświadczenie; włóczyć się po tym tajemniczym podziemnym świecie przyszłości. Żaden z poprzednich skoków nie ukazał mu czegoś tak odmiennego jak ten świat. Ale fascynacja zaczynała z wolna przemijać. Kiedy się tu zjawił, ogaręło go szmaragdowe, wszechobecne, zalewające wszystko światło. Myślał wówczas, że jest na dnie morza. Blask był tak silny, iż niemożliwe było rozpoznanie jakichkolwiek przedmiotów z otoczenia. W pewnym momencie światło znikło i Erik znalazł się w absolutnej ciemności. Zupełnie tak, jakby nagle ktoś zarzucił mu na głowę gruby kaptur. Potem przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Stał niepewny w najgłębszej ciszy, w tajemniczej ciemności.

— Halo! — zawołał. — Jest tu ktoś?

Nic. Ani żywej duszy. Absolutna cisza.

Zrobił krok, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Nie był w stanie dojrzeć czegokolwiek. Wcześniej zdążył jednak spostrzec długi na kilka kilometrów tunel ciągnący się przed nim. Doszedł do wniosku, że takie stanie i czekanie, aż coś się wydarzy, nie ma sensu i powoli ruszył do przodu.

W powietrzu wyczuł osobliwą słodycz i coś jeszcze, jakby posmak cytryny lub szałwi. Nie był tym zdziwiony. Każda era, którą do tej pory odwiedził, miała charakterystyczny i wyróżniający ją zapach. Dawniej nigdy by nie pomyślał, że każdy czas ma swoją woń. A teraz oto czuł, jak pachnie wiek sto szesnasty. Miło, ale nieprawdziwie, wyraźnie sztucznie…

Być może wytwarzano tutaj własne powietrze. Erik wyobraził sobie ogromne klimatyzatory na skraju każdego miasta, nasycające atmosferę zapachami na życzenie. Może tak właśnie poradzono sobie z nadmiarem dwutlenku węgla, który zmienił dwudziesty drugi wiek w gigantyczną cieplarnię. Na samo wspomnienie tamtego tropikalnego upału poczuł się nagle słaby i spocony. Jednak tutaj powietrze było o niebo lepsze, a dla ludzi tego świata efekt cieplarniany na pewno stanowił część starożytnej historii, odległej o dziewięć tysięcy lat.

Naraz przyszło mu do głowy, że chyba nie oddycha powietrzem atmosferycznym. Był przecież pod ziemią.

Idąc powoli, wyciągnął rękę i po kilku krokach natknął się na gładką powierzchnię. Wypolerowany kamień rozjarzył się w momencie dotyku. Erik zobaczył wówczas, że jest w długiej pieczarze czy może korytarzu niknącym w ciemnościach jakieś sto metrów przed nim. Ściany okrągłymi łukami przechodziły w sufit. Lśniący, czarny kamień przypominał onyks, chociaż Erikowi nie chciało mu się wierzyć, że korytarz takich rozmiarów mógłby zostać wyłożony tak rzadkim i pięknym minerałem. Pomyślał więc, że jest to onyks syntetyczny. W końcu był wiek sto szesnasty i mogli tu zrobić wszystko. Wewnątrz ścian pulsowało blade światło, dziwna wewnętrzna radiacja, zimna i piękna.

Pełen zdumienia i grozy szedł dalej. Po pewnym czasie ujrzał jakieś postacie zmierzające w jego kierunku. Zawahał się i zmrużył oczy. Ku swemu zdziwieniu nie czuł strachu. Ten świat za bardzo przypominał mu sen, by mógł uważać go za realny. Poza tym był przeświadczony, że istoty tak odległej ery są zbyt cywilizowane, by chciały go w jakikolwiek sposób skrzywdzić.

Istoty zbliżały się powoli i wkrótce znalazły się w zasięgu wzroku Erika. To nie byli ludzie.

Każda z nich miała około trzech metrów wzrostu, stożkowaty kształt, błyszczące, pomarańczowe oczy wielkości talerzy i gumiaste, niebieskie tułowia. Z ich ramion zwisały pęki szkarłatnych macek. Poruszały się, ślizgając się raczej niż idąc, przechylały się przy tym na boki. Ich palce przysysały się do powierzchni podłogi, po czym odrywały się, co wywoływało osobliwy dźwięk.

Niemożliwe, by ewolucja zmieniła rasę ludzką w stworzenia takie jak te, pomyślał Erik. Nie w roku dziewięć tysięcy pięćsetnym. Nigdy. To muszą być jacyś Obcy.

Milcząca procesja zbliżała się. Erik przyglądał się im uważnie. Stworzenia były ogromne, masywne i groźne. Przeszyło go pierwsze drżenie strachu. Fakt, iż był wyłączonym z czasu podróżnikiem, nie zapewniał mu nietykalności, a jedynie dawał jej iluzję. Może ten świat podobny do snu nie jest snem, a te stworzenia naprawdę są dwa razy większe od niego… Czy będą próbowały zrobić mu coś złego? Stał w napięciu, gotowy zareagować ucieczką na pierwszą oznakę wrogości.

Lecz one nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Jak żałobna procesja przeszły obok, nie posławszy mu nawet jednego spojrzenia. Wydawały się całkowicie zajęte własnymi, sennymi myślami.