Выбрать главу

Erik gapił się na nie zdumioniy. Czyżby był dla nich aż tak nieważny? Nie interesował ich bardziej niż zeszłoroczny śnieg? Przebył dziewięć tysięcy pięćset lat po to, by zostać zupełnie zignorowany? Zawładnęła nim nagła furia.

— Hej! — wrzasnął. — Czekajcie! Nie macie nawet zamiaru zatrzymać się i spytać, która godzina? Nie interesuje was, kim jestem?

Procesja oddalała się. Nikt się nie obejrzał. Erik pokręcił głową. Złość ustąpiła miejsca dezorientacji.

— Ja bym cholernie chciał wiedzieć, kim jesteście… — wymamrotał bez przekonania.

Ogromne stworzenia sunęły wolno w głąb korytarza, malały aż w końcu trudno było je dostrzec w oddali. I wtedy w miejscu, gdzie tunel zdawał się lekko zakręcać w prawo, wszystkie naraz zniknęły w powietrzu jak bańki mydlane.

Erik zadrżał. Przejęty usiłował zrozumieć, co się stało. Znalazły jakieś przejście? Może ich tu w ogóle nie było? Może była to tylko halucynacja? Może wszystko tu jest snem?

Pobiegł za nimi tą samą drogą. W miejscu, gdzie zniknęły ogromne stwory, nie było żadnego śladu drzwi ani bocznego przejścia. Ściany były tak samo gładkie jak wszędzie. Wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i ruszył w innym kierunku.

Miał wrażenie, że upłynęła godzina męczącego błądzenia w tunelach, kiedy dotarł do miejsca, w którym korytarz poszerzył się i rozdzielał na dziewięć bocznych uliczek. Na chybił trafił wszedł w trzeci tunel od lewej. Ten również był pusty, lecz po jakimś czasie Erik spostrzegł następną idącą ku niemu procesję.

Tym razem były to gigantyczne czerwone rozgwiazdy o guzowatej skórze. Ich ciała rozświetlone były przez kule białego płomienia umieszczone w centrum, na powierzchni skóry. Przesuwały się z wdziękiem na swoich dwudziestu sztywnych ramionach. Przypominały akrobatów cyrkowych, którzy umieszczeni wewnątrz kół, poruszali nimi z zawrotną szybkością.

— Przepraszam — odezwał się od razu. — Nazywam się Erik Gabrielson. Jestem podróżnikiem w czasie i przybywam z wieku dwudziestego pierwszego.

Bez odpowiedzi. Nie zainteresowały się nim bardziej niż stwory o nogach-przyssawkach.

Skonsternowany obserwował mijające go rozgwiazdy. Kiedy znalazły się w odległości około stu metrów od niego, wszystkie naraz zwróciły się w lewo i naparły na ścianę korytarza. W tym momencie ściana zaczęła emitować przykry niebieski blask. Erik zamknął oczy, a kiedy je otworzył, nie było już śladu po rozgwiazdach. Przeszły przez ścianę?

Zaintrygowany popędził w to miejsce i uważnie przyjrzał się ścianie. Miejsce nie różniło się od reszty powierzchni tunelu. Po chwili wahania dotknął go ręką i… nic się nie zdarzyło. Żadnego niebieskiego blasku. Erik znowu ruszył przed siebie. Po trzech godzinach zdrzemnął się trochę, a potem zjadł kilka tabletek żywnościowych.

Dotarł do następnego rozwidlenia. Tym razem tunel rozgałęział się na siedemnaście korytarzy. Wybrał pierwszy z prawej, niczym nie różniący się od innych. Spotkał tu kolejne tajemnicze istoty. Najwyraźniej unosiły się w powietrzu. Miały podłużne, przezroczyste ciała wypełnione bezkształtnymi organami. Coś takiego widział już kiedyś pod mikroskopem, w kropelce wody, tylko że te stworzenia były bez porównania większe. Przed sobą miał ogromne pierwotniaki, całą kolonię kolosalnych pantofelków.

— Cześć! — zaryzykował. — Czy ktoś z was orientuje się, co to jest istota ludzka? Lub co to była istota ludzka?

Ale olbrzymie pantofelki również nie sprawiały wrażenia zainteresowanych konwersacją. Następne napotkane stwory także nie, ani jeszcze następne, ani te spotkane później. Rozwidlenia następowały po sobie, tunel za tunelem i zawsze było to samo: cisza, błyszczące ciągnące się w dal ściany i sporadyczne grupy groteskowych istot przemierzających te korytarze w sobie tylko wiadomym celu… Gdyby Erik stał się nagle niewidzialny, niczego by nie stracił.

Stwory czasem zdawały się znikać w ścianach, a czasem wyłaniały się z nich w równie niewytłumaczalny sposób.

To, co na początku było fascynującą przygodą, teraz stawało się denerwujące i zaczynało doprowadzać Erika do wściekłości. Przyłapał się na tęsknym wyczekiwaniu na moment, w którym siła przemieszczenia wyrwie go stąd i przeniesie dziewięćdziesiąt pięć tysięcy lat w przeszłość, do miejsca, które — jak sądził — przynajmniej zrozumie.

Pod koniec trzeciego dnia tułaczki, w odległości pięciu metrów przed nim wyłoniły się nagle dwie istoty, które chyba były ludźmi!… Kiedy jednak moment zaskoczenia minął, Erik spostrzegł, że daleko im do tego. Miały niesamowicie długie i wąskie ciała, ręce i nogi cienkie jak biczyki. Dłonie kończyło więcej niż pięć palców, a usta były jedynie szczeliną. Zielonożółta skóra sprawiała wrażenie nawoskowanej, a złociste oczy przypominały długie szparki.

Oczywiście, gatunek ludzki mógł ulec ewolucyjnym zmianom, lecz dziewięćdziesiąt pięć wieków nie było w stanie wyprodukować takiej transformacji. Ci nieznajomi musieli być przybyszami spoza Ziemi. Pomimo całej swej dziwaczności stworzenia te były jednak humanoidami. Żadne pantofelki ani rozgwiazdy, czy wielkie i ociężałe niebiesko-pomarańczowe monstra, l w przeciwieństwie do tamtych nie przeszły obok Erika obojętnie. Zatrzymały się i zaczęły mu się przypatrywać z wyraźnym zainteresowaniem. W Eriku zabłysł promyk nadziei.

— Proszę was — powiedział. — Jestem zagubiony. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Czy moglibyście mi pomóc?

Dwa niezwykłe humanoidy wymieniły szybkie spojrzenia. Erik zamarł w oczekiwaniu. Ale odpowiedzi nie było.

— Powiedzcie coś — prosił. — Odezwijcie się jakoś. Powinna być przecież jakaś możliwość porozumienia. Musi być.

Jeszcze przez chwilę stały w bezruchu, a potem jeden z nich wykonał szybki gest swoimi licznymi palcami. Dla Erika oznaczał on „podejdź bliżej”, ale dla nich? Nie miał pojęcia, co chciały mu powiedzieć, lecz zdecydował się wypróbować własne rozumienie gestu.

Dzieliły go od nich jeszcze dobre trzy kroki, kiedy humanoidy wysunęły swoje długie, lepkie palce i dotknęły go. Poczuł na głowie coś zimnego i miękkiego, a potem nagłe mrowienie. Jego ciało przeszył wstrząs, jakby przyłożono mu do skroni elektrody pod wysokim napięciem.

— Nie… zaczekajcie…

Próbował się wyrwać z wywołującego grozę uścisku, lecz nie był w stanie się uwolnić.

I wówczas, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał w głowie zrozumiałe słowa:

„Nie ma powodu, żebyś się nas bał. Dlaczego mielibyśmy zrobić ci coś złego?”

— Nie wiedziałem, co się dzieje i czego się spodziewać. Ja… ja… — wziął głęboki oddech. — Ja jestem Erik Gabrielson. Przybywam z dwudziestego pierwszego wieku. To był ten eksperyment, wiecie, z przemieszczeniem w czasie i…

„Wiemy o tym. My jesteśmy anterstrin thelerimane”. Powiedziały to tak, jakby ta nazwa miała mu wszystko wyjaśnić.

— Aha… — odparł. — I jestem na Ziemi, prawda? Anno Domini jedenaście tysięcy pięćset dwudziesty dziewiąty?

„To jest Ziemia. Jesteś w sekcji kwarantanny”.

— Kwarantanny?

„Wszyscy nowi przybysze przebywają tutaj, aż się zupełnie oczyszczą. Takie jest prawo. Goście z czasu muszą przejść kwarantannę, tak samo goście z kosmosu. Kiedy oczyszczanie się zakończy, wówczas można otrzymać przepustkę na Ziemię Wyższą”.

— Rozumiem — odrzekł Erik. — A jak długo trwa to oczyszczanie?

„W niektórych przypadkach nie dłużej niż dziesięć czy dwadzieścia dni. W niektórych od pięćdziesięciu do stu lat albo nawet i dłużej. Czasem wieki”.