Sean zaczął przygotowywać się do zejścia w dolinę po wschodniej stronie płaskowyżu. Chciał przyjrzeć się z bliska wszystkim tym zwierzętom. Teraz, kiedy najbardziej niebezpieczny drapieżnik zjadł swój lunch, przebywanie w dolinie nie wiązało się z większym niebezpieczeństwem. W razie czego miał przy sobie pistolet pneumatyczny z pociskami usypiającymi i laser. Do uporania się z ewentualnymi problemami powinien wystarczyć pistolet. Sean nie przypuszczał, by w tej podróży przydał mu się laser. Zdecydowany był użyć go tylko w ostateczności. Zabijanie mogłoby spowodować znaczące zmiany w strukturze czasu. Jednakże jego przeżycie do końca misji było równie ważne. Tak więc, wyciągając laser, musiałby dobrze rozważyć wszystkie za i przeciw.
Gleba była wilgotna i grząska po minionej deszczowej nocy. Schodził, ślizgając się na zabłoconych podeszwach. Błoto zupełnie nie kojarzyło mu się z Arizoną. Doliny porośnięte gęstą i soczystą trawą również nie. Arizona, którą znał, była obszarem wysuszonej, jałowej ziemi, suchej i kruchej gleby oraz powykręcanej, ciernistej, skarłowaciałej roślinności. Ale odczyt na jego kompasie wskazywał, iż znajduje się na północ od miejsca, w którym za jakieś dziewięć tysięcy lat powstanie miasto Phoenix.
Startował z okolic Los Angeles, z Czasu Zero, Anno Domini dwa tysiące szesnastego. Wahadło przeniosło go więc nie tylko w czasie, ale też siedemset kilometrów w przestrzeni. Nie było w tym nic dziwnego, wcześniejsze obliczenia uwzględniały taką możliwość i Sean o tym wiedział. Im dłuższy przeskok w czasie, tym większe przemieszczenie w przestrzeni.
Był więc w Arizonie. Ale Arizonie epoki lodowcowej, w końcu plejstocenu. Wielkie chłody, które przyniosły ze sobą wilgoć, zaczynały się już cofać. Jeziora i łąki wysychały, a gruba zwierzyna stawała się coraz rzadsza. Podczas swego samotnego marszu przez wszechogarniającą ciszę tej krainy, wędrówki, która o mało nie skończyła się psychicznym załamaniem, Sean zaczynał się już obawiać, że zwierzęta te rzeczywiście już wymarły. Teraz wiedział, że jego obawy były płonne.
Ślizgając się i zsuwając po zboczu, potykając co krok, dotarł na wysokość pięciu metrów nad dnem doliny. Znalazł się w odległości około stu metrów od najbliższego bizona. Dopiero teraz zauważył, że bizony te znacznie różnią się od swoich dalekich potomków z ogrodów zoologicznych. Wspólna dla wszystkich była jedynie gruba, kudłata sierść. Tutejsze bizony były wielkie jak półciężarówki. Po prostu kolosy. Ich rogi nie były zakrzywione, lecz sterczały na przeszło metr, a ich ryk przypominał niosący się z daleka grzmot leśnego pożaru.
Szedł bokiem, zwrócony plecami do ściany płaskowyżu. Niektóre bizony znajdujące się bliżej chwilami mierzyły go wzrokiem, inne nie zadały sobie nawet trudu zwrócenia na przybysza najmniejszej uwagi. Po cóż miałyby to robić? Nie musiały się bać. Może nawet nigdy jeszcze nie widziały człowieka? Cała ludzka populacja Ameryki Północnej prawdopodobnie nie liczyła w owych czasach więcej niż dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi. I były to rozproszone plemiona koczowników. W każdym razie Sean musiał wydać się bizonom absolutnie nieszkodliwy. Był dla nich jakimś małym i kruchym dwunogiem, pozbawionym zębów i pazurów z prawdziwego zdarzenia oraz obdarzonym muskułami nie wartymi najmniejszej uwagi.
Widząc, że bizony ignorują go, ośmielił się wejść głębiej w dolinę. I wówczas rozmiary tych zwierząt napełniły go zgrozą. Nawet cielęta wydawały się gigantyczne! Omijał je z pełnym rezerwy szacunkiem. Mógł teraz przyjrzeć się mniejszym zwierzętom. Nie umiał ich nazwać, chociaż do pewnego stopnia były mu znane; coś, co prawie mogło być borsukiem; dalej opierzone ptactwo podobne do indyków; małe gryzonie niezbyt różniące się od świnek morskich. Wszystkie te stwory w mniejszym lub większym stopniu różniły się od swych, współczesnych Seanowi, odpowiec ników.
Żałował, że nie ma większej wiedzy z zakresu zoologii prehistorycznej. Bardzo by mu się przydała w tym zdumiewającym miejscu! Najwyraźniej dolina ta służyła jako pastwisko małej i dużej zwierzynie z całej środkowej Arizony. I właśnie Seanowi dane było oglądać to wspaniałe zbiorowisko!
Wtem spostrzegł, że nie jest tu jedynym człowiekiem.
Okrzyki dobiegały z położonego w dolinie zagłębienia oddalonego o kilkaset metrów. Około dziesięciu smukłych, wysokich ludzi, których jedyne okrycie stanowiły opaski na biodrach, zajętych było obrzucaniem bizoniego cielaka kamieniami i prowokowaniem go, by wszedł w mały kanion. Mieli zakończone kamiennymi ostrzami włócznie i raz po raz dźgali nimi przerażone cielę, nie raniąc go jednak poważnie. Dla nich zabicie nawet młodego bizona nie było sprawą prostą.
Sean cofnął się, schował za drzewo i z ciekawością obserwował polowanie. Łowcy poruszali się z niezwykłą lekkością. Biegnąc za zwierzęciem, zdawali się prawie unosić nad ziemią. Chociaż ich skóra była ciemna i miała miedziany odcień, w niewielkim stopniu przypominali Indian. Ich głowy zwężały się ku górze, ramiona były spadziste, a rysy twarzy drobne, niemal delikatne. Mimo że odziani byli bardzo skąpo, zimne powietrze zdawało się im nie przeszkadzać.
Sean zafascynowany widokiem prehistorycznych myśliwych wychylił się do przodu, by lepiej widzieć. Naraz poczuł bolesne szturchnięcie między łopatkami. Odwrócił się. Stał twarzą w twarz z myśliwym, który podszedł go niepostrzeżenie. Ciemne, błyszczące oczy uważnie wpatrywały się w Seana. Łowca trzymał włócznię w lewej ręce. Zapewne użył drewnianego końca, uderzając w plecy obcego, lecz teraz obrócił narzędzie drugą stroną. Posługiwał się nim z niezwykłą swobodą. Długi, ostry, starannie obrobiony kamienny koniec włóczni zbliżył się do ciała przybysza.
Sean gapił się szeroko otwartymi oczami. Ostrze wycelowane w samo serce zbliżyło się na kilka centymetrów do jego piersi.
21
Erik
— 5 × 1010 minut
„Prawo nigdy nie jest łamane”. Tyle pamiętał z tego, co powiedział mu anterstrin thelerimane w tunelu biegnącym pod światem Anno Domini jedenaście tysięcy pięćset dwudziestego dziewiątego. Te dwa wyglądające jak zjawy humanoidy najwyraźniej dawały mu do zrozumienia, że utknął w tych tunelach na dobre. „Nikt nie opuszcza kwarantanny, zanim nie dostanie przyzwolenia od galithismonu. Zostaniesz tu tak długo, jak długo będzie trwać twoje oczyszczenie. Nawet jeżeli musiałbyś pozostać w tunelach kwarantanny przez następne pięćset lat. Masz na to nasze słowo…”
I dokładnie w tym samym momencie Erik poczuł znajome, oszałamiające szarpnięcie, które oznaczało, że właśnie wykonuje następny skok. Anterstrin thelerimane zniknął. Zniknął błyszczący, onyksowy korytarz, a wraz z nim cały zwariowany świat tamtych czasów.
To tyle na temat nieodwołalnego przymusu kwarantanny i galithismonu, pomyślał Erik. Czymkolwiek lub kimkolwiek był ów galithismon, nie potrafił on dać sobie rady z siłą wahadła, które niosło Erika poprzez czas.
A co tym razem? — zapytał siebie samego.
Stał na lodowatej, chłostanej wiatrem równinie, pustej i ponurej. Sponad śniegu wystawały bezlistne drzewa o ciemnych, powykręcanych pniach. Powietrze było ostre, niemal chropowate, przeszywane wyjącymi porywami wiatru. Dotknął przycisku na swoim uniwersalnym pasie, by włączyć ogrzewanie kombinezonu.
Był to poziom minus-pięćdziesięciu-miliardów-minut. Pięćdziesiąt miliardów minut! Erik znalazł się więc dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć lat przed Czasem Zero. Okres plejstocenu, ostatnia epoka lodowcowa, czwarty glacjał. Spojrzał na kompas. Szerokość geograficzna północna, czterdziesty pierwszy stopień, i szósty stopień długości geograficznej wschodniej. Wschodniej? A więc był w Europie! Dokładnie w środku Hiszpanii. Nastąpiło ogromne przemieszczenie w przestrzeni, skok przez całe Stany Zjednoczone i Atlantyk. Zrobił pół okrążenia dookoła świata i wpadł prosto w paszczę lodowej zawieruchy.