Выбрать главу

— Erik? — rozległ się czyjś głos. — Pierwsza próba. Wiesz, jaki to dzień?

— Środa, szesnasty marca dwa tysiące szesnastego.

— Tak, dokładnie. A dla ciebie jaki to jest dzień?

— Kilkanaście minut po Czasie Zero. Wtorek, dziewiętnasty kwietnia. Dochodzi jedenasta przed południem.

Przypatrywali mu się w nieznośnie znajomy sposób, zupełnie jakby zobaczyli ducha. Doktor Ludwig, doktor

White, doktor Thomas, doktor Mukherji, doktor Camminello i jeszcze pół tuzina innych. Cała ekipa. Byli bladzi i mieli na sobie ciepłe ubrania.

Laboratorium również wyglądało inaczej niż parę chwil temu, gdy był tutaj w Czasie Zero. Wszystko było surowe i na wpół wykończone. Przestrzeń nad głowami wypełniały zwisające przewody elektryczne. Stożek przemieszczenia był nie osłonięty, a łożyska pod punkty osobliwe leżały puste i otwarte. Wokoło porozrzucane były nie rozpakowane kartony i wielkie paki. Został miesiąc i trzy dni do rozpoczęcia eksperymentu, a oni mieli jeszcze przed sobą mnóstwo pracy. Lecz zamierzali ukończyć przygotowania zgodnie z planem, l nie było najmniejszej wątpliwości, że im się uda. Jego obecność tutaj była na to najlepszym dowodem.

Marcowy deszcz bębnił w podwójnym czasie.

— Jeśli nie masz nic przeciwko — odezwał się doktor Thomas — to mamy tu parę testów i chcielibyśmy je przeprowadzić…

10

Sean

+ 5 × 104 minut

Wiem, że wszyscy czekacie tylko, żeby wpakować mi głowę miedzy te elektrody i zmierzyć wszystko, cokolwiek dzieje się w środku — powiedział Sean. — Ale czy nie przeszkadzałoby wam, gdybym wyszedł na chwileczkę na świeże powietrze? Ciągle jeszcze boli mnie głowa po tej ostatniej partii testów.

— Jeszcze? — zdziwił się doktor Thomas. — To było miesiąc temu!

— Ludzie, to dla was było miesiąc temu. A jeśli chodzi o mnie, to jeszcze mi dzwoni i błyska w głowie.

— Cóż, przypuszczam… Hm, wyjdź więc na parę minut.

— Nie przejmuj się. Nie będę próbował uciec. Zduszony śmiech przemknął po sali. Mimo to Terzunian i Mukherji poszli z nim na tę krótką wycieczkę poza mury laboratorium. Wyraz opiekuńczości? Czy może raczej ostrożności, by istotnie nie czmychnął im w ciemną noc przed Thomasem i jego multifazową maszyną?

Na zewnątrz było cudownie. Powietrze słodkie, ciepłe, delikatne i bardzo czyste. Na niebie iskrzyły się gwiazdy i świecił księżyc. Na zachodniej ścianie laboratorium kwitła winorośl, a jej żółte kwiaty wypełniały powietrze wspaniałym aromatem. Był koniec maja, jednego z najpiękniejszych miesięcy roku. Po nim następowały uciążliwe letnie upały, podczas których na dolinę San Gabriel opadał gęsty smog.

Pomyślał o biednym Eriku, który teraz dokładnie trafił na deszczowy marzec, i uśmiechnął się.

— Dobra jest — odezwał się i napełnił płuca świeżym powietrzem tak głęboko, jak tylko zdołał. — Myślę, że teraz mogę już stawić czoło wszystkim tym testom…

11

Erik

+ 5 × 105 minut

Bębnienie deszczu urwało się pomiędzy jedną a drugą sekundą. Zupełnie, jakby została zerwana taśma magnetofonowa. Teraz Erik słyszał świergotanie ptaków i cykanie koników polnych. Nagła zmiana wstrząsnęła nim. Owiało go i przeniknęło ciepłe, złote, słoneczne popołudnie. Takie, jakie bywa tylko w południowej Kalifornii.

Dopiero teraz przyszła mu do głowy myśl, że jest po kolejnym przemieszczeniu. Tym razem do przodu. Pół miliona minut po Czasie Zero. 347,2 dnia, prawie rok. Również był marzec, ale marzec roku dwa tysiące siedemnastego.

Wylądował na rozległym trawniku, po zachodniej stronie terenu należącego do laboratorium. Przeskok w czasie okazał się wystarczająco duży, by towarzyszyło mu również znaczące przesunięcie w przestrzeni. Studenci wokół nie zauważyli jego przybycia. Nie wyglądało na to, aby ktokolwiek miał zamiar się tym przejąć. Być może w marcu roku dwa tysiące siedemnastego wędrowcy w czasie często pojawiali się na terenie uczelni.

Przeniknęło go radosne uczucie wolności. Był na zewnątrz, na świeżym powietrzu, z dala od doktora Ludwiga i całej reszty personelu Programu. Po raz pierwszy od… Od jak dawna? Od tygodni? Od miesięcy? Te nie kończące się treningi, testy, powtarzające się w kółko próby, czuł się wtedy jak szczur w labiryncie, biegający od zakrętu do zakrętu. A tu w zasięgu wzroku nie było widać nikogo z ekipy. Do następnego przeskoku miał parę godzin i wreszcie mógł iść, gdzie tylko dusza zapragnie i robić to, na co miał ochotę.

— Łap go! — wrzasnął ktoś.

Wiropłat grawitacyjny przemknął ślizgiem tuż nad głowami studentów, robiąc szerokie zygzaki w górę i w dół. Za wiropłatem pędził próbujący go pochwycić wysoki, chudy nastolatek. Chłopiec zrobił desperacki wypad, chwycił maszynę i przeleciał z nią jakieś sto metrów w powietrzu, po czym wiropłat stracił pęd i z trzepotem zszedł ku ziemi.

Erika przeszyło ostre uczucie nostalgii. Minęło chyba milion lat od czasu, kiedy ostatni raz, jako student bawił się wiropłatem na tym samym boisku. W rzeczywistości nie minęło więcej jak trzy czy cztery lata.

Wkrótce oddalę się prawie o milion lat od studenckich czasów, pomyślał z lekkim drżeniem. A potem będzie jeszcze dalej… Smukła blondynka nakręciła wiropłat ponownie i puściła go do lotu. Maszyna zaczęła krążyć nad trawnikiem i Erik dopiero po chwili uświadomił sobie, że pędzi za wiropłatem wielkimi susami. Oprócz niego polowało jeszcze paru studentów, ale on ich wyprzedził. Swobodnie i lekko dosięgną! maszyny, wsunął ręce w uchwyty i pozwolił ponieść się w górę, poza teren laboratorium. Zawsze był w tym dobry. Potrafił wyczuć właściwy moment i udawało mu się wznieść na maksymalną wysokość.

Szybował w górę i w górę…

— Erik! Zwariowałeś do reszty! — rozwrzeszczał się zachrypnięty i wściekły głos daleko w dole.

Erik śmiał się i pomachał ręką.

— Ląduj, ty świrze! Co ty najlepszego wyprawiasz?!

— No… bawię się.., — odkrzyknął, z powodu śmiechu z trudem łapiąc oddech.

Spojrzał w dół. Zobaczył pół tuzina ponurych, srogich twarzy członków Programu „Wahadło”. Wymachiwali szeroko rękami. Gdy mijał ich wirując, przeszło dwadzieścia metrów ponad ich głowami, rozpoznał doktora Thomasa, doktora Mukherji, Terzuniana i jeszcze paru innych gapiących się na niego w zupełnym osłupieniu. Doktor Ludwig wybiegł z laboratorium i pędził w jego kierunku.

Skruszony wprowadził wiropłat w ruch zstępujący i wylądował.

— I cóż to za absurdalny wyczyn cyrkowy, co? — doktor Ludwig płonął z gniewu. — Przypuśćmy, że złamałbyś sobie kark. Co by się stało z Programem?!

Erik uśmiechnął się rozbrajająco.

— Nic mi się nie mogło stać — odparł pogodnie. — To niemożliwe. Jak mogłoby mi się stać cokolwiek? Zapomniałeś, że tutaj nie jestem realny? Jestem ciągle tam, w Czasie Zero, siedzę na platformie manewrowej. I w nieskończonej liczbie innych miejsc pomiędzy czasem Zero a Czasem Ostatecznym, wszędzie jednocześnie. Więc cóż złego widzisz w jednej małej przejażdżce?

— Ty idioto! — nie wytrzymał doktor Ludwig. — Ty baranie! — Erik jeszcze nigdy nie widział go tak rozwścieczonego. — „Nie jestem tu realny!” Co ty wygadujesz? Kto ci wpakował do łba te bzdury?

— Matematyczny model… — wyjąkał Erik. — Sean wyjaśniał mi, że…

— Sean! Dwóch maniaków jednojajowych! — doktor Ludwig potrząsnął z furią zaciśniętą pięścią. Po chwili zaczął tłumaczyć zduszonym głosem: — Posłuchaj mnie, Erik, posłuchaj uważnie. Słusznie, jesteś na wahadle i zajmujesz każdy punkt pomiędzy Czasem Zero a Czasem Ostatecznym. Ale nadal może ci się coś stać i to w każdym z tych punktów całej sekwencji zdarzeń na przestrzeni prawie dwustu milionów lat. l jeżeli jesteś… jeżeli jesteś… — spojrzał na niego gotowy eksplodować. — Przeszłość jest płynna! Przyszłość jeszcze się nie narodziła! Wszystko może ulec zmianie! Kompletnie wszystko! Kto wie, jak potoczyłaby się historia świata, gdyby tobie cokolwiek się przydarzyło? Kto to wie?