Szeptacz znowu przerwał milczenie.
W lesie rozegrała się tragedia. Trzech członków załogi Watykanu nie żyje.
W lesie? Niemożliwe. Ludzie z Watykanu nigdy nie zapuszczają się w las. Wolą się trzymać blisko wzgórza.
Polowali na Nestora Lasu.
Nikt zdrowy na umyśle nie polowałby na Nestora. Kiedy jesteś w lesie, powinieneś modlić się, żeby Nestor nie zechciał zapolować na ciebie.
Jeden z nich był nowy na Watykanie. Wielki chojrak. Miał broń, z pomocą której, jak mu się wydawało, potrafi poradzić sobie z każdym przeciwnikiem. Ale pomylił się.
Odnaleźli Nestora?
Nie. Nestor odnalazł ich. Wiedział, że na niego polują.
Więc nie żyją. Wszyscy trzej?
Tak. To była masakra.
Kiedy to się stało?
Kilka godzin temu. Nikt na Watykanie nie wie jeszcze o tym.
Może powinniśmy ich powiadomić?
Po co? spytał Szeptacz. Już i tak nic na to nie poradzimy — Po pewnym czasie zaczną ich szukać i wtedy znajdą ciała.
Ale Nestor będzie czekał.
Być może, odparł Szeptacz, ale nie zrobi nic złego członkom wyprawy ratunkowej. Oni nie będą na niego polować.
Więc zabija tylko tych, którzy na niego polują?
Tak. Nie wiedziałeś o tym? Przemierzasz ten las od lat.
Pewnie miałem szczęście. Nigdy nie spotkałem Nestora i nigdy nie musiałem stawić mu czoła.
Któryś z Nestorów na pewno cię widział, rzekł Szeptacz z pewnością w głosie. Nie zrobili ci nic złego, bo ty nie chciałeś im zrobić nic złego.
Rzeczywiście, uśmiechnął się Decker, to ostatnia rzecz, o jakiej marzę.
Nosisz ze sobą broń. To, co nazywasz ją strzelbą.
To prawda, ale używam jej bardzo rzadko. Czasami, gdy nie mam co włożyć do garnka, muszę coś upolować.
Ale nie zdarza się to zbyt często.
Właśnie, zgodził się Decker.
Uniósł pogrzebacz i wzruszył drwa wzniecając żywsze płomienie. Komin zabulgotał — w proteście. Wiatr bratersko przyłączył się do sprzeciwu, zawodząc na poddaszu. Skaczące płomienie wywołały paradę pojawiających się i znikających cieni.
Watykan jest mocno poruszony, powiedział Szeptacz.
Z powodu Nestora?
Nie. Nie znają go jeszcze. Wygląda na to, że Słuchacz coś znalazł.
Słuchacze cały czas coś znajdują.
Ale tym razem to coś innego.
W jakim sensie innego?
Jeszcze nie wiem. Wszyscy są poruszeni. Jedni triumfują, inni zachowują się sceptycznie, jeszcze inni są zszokowani. Jeśli to, co odbieram jest prawdą, będzie to przełom. Wskaźnik wiary podniesie się wyraźnie. Modlitwy zostaną zintensyfikowane.
Czasami mają wzloty, czasami upadki, wtrącił Decker. Ciągle coś nowego.
Triumfu odniesionego w tej chwili na pewno nie można nazwać małym, zaprzeczył Szeptacz. Istnieje ogromna nadzieja, wielu rozpoczęło już odmawianie pacierzy.
Rozdział 6
Otali na lądowisku gapiąc się bezmyślnie na skupisko budynków tworzących osadę na Końcu Wszechświata. Trochę wyżej, na pobliskim wzgórzu można było dostrzec rozległą strukturę, czy raczej grupę struktur, z tej odległości nie można tego było stwierdzić z całą pewnością, majestatycznie rozpostartą nad miastem. Jeszcze dalej, w tle wznosiły się purpurowe góry z ośnieżonymi szczytami, które wydawały się unosić w powietrzu nad krajobrazem.
Tennyson wskazał strukturę na wzgórzu.
— To pewnie jest Watykan.
— Tak mi się wydaje — odparła Jill.
— Widziałem kiedyś zdjęcia Watykanu na Starej Ziemi. Wyglądał zupełnie inaczej.
— Nie możesz ich porównywać — uśmiechnęła się Jill. — To tylko nazwa. Wątpię, żeby istniało między nimi jakiekolwiek podobieństwo prócz nazwy.
— A papież?
— Dobrze. Może jest między nimi jakiś związek, ale wyłącznie pośredni. Nie sądzę, żeby to był związek oficjalny, coś, co Watykan na Starej Ziemi aprobuje.
— I ty chcesz się wedrzeć na te szczyty?
— Jason, chyba przesadzasz. Nie mam zamiaru nigdzie się wdzierać. Gdzieś tutaj wyczuwam temat na artykuł i zamierzam go wybadać. Dostanę się tam zupełnie normalnie. Pójdę, przedstawię się i opowiem, czego tu szukam. Ciekawa tylko jestem, co ty będziesz w tym czasie robił.
— Nie mam zielonego pojęcia. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Dotąd byłem zajęty ucieczką. Jedyne co wiem, to fakt, że na Gutshot wrócić nie mogę. Przynajmniej przez pewien czas.
— Brzmi to tak, jakbyś chciał uciekać dalej.
— Cóż, może nie od razu. Miejsce jak każde inne, warto się zatrzymać, odpocząć i rozejrzeć.
Długi sznur pielgrzymów wysiadających z Wędrownika ciągnął się przez lądowisko aż do punktu odpraw. Tennyson wskazał na nich skinieniem głowy.
— Czy my też musimy przechodzić przez tę procedurę?
— Chyba nie. W każdym razie nie musimy posiadać żadnych dokumentów. Koniec Wszechświata oficjalnie klasyfikowany jest jako planeta zamieszkana przez ludzi, w związku z czym posiadamy tu pewne przywileje. Podejrzewam, że kontakty między ludźmi są tutaj bardzo nieformalne. Być może już za parę dni jedząc obiad z komendantem policji albo szeryfem — nie wiem, jak to się tu nazywa — utniesz sobie z nim przyjacielską pogawędkę. Oczywiście nie jestem tego pewna, ale tak to zazwyczaj bywa w małych koloniach zamieszkanych głównie przez ludzi.
— Brzmi nieźle.
— Będziesz musiał wymyślić jakiś powód, dlaczego nie masz ze sobą żadnego bagażu. Ludzie w hotelu mogą być ciekawscy. Najlepiej, jeśli powiesz, że spiesząc się na statek w jakiś sposób zgubiłeś wszystkie walizki.
— O wszystkim pomyślisz — dziwił się Tennyson. — Trzeba przyznać, że jesteś cholernie przebiegła. Co ja bym bez ciebie zrobił?
— Cóż, ktoś musiał się tobą zaopiekować i tak się stało, że padło na mnie.
— Dziś wieczorem postaram ci się chociaż w części odwdzięczyć — obiecał Tennyson. — Kolacja w Domu dla Ludzi. Świece i czysty obrus na stole, porcelana, połyskujące kieliszki, srebra, wykwintne menu, butelka dobrego wina…
— Hola, hola. Wstrzymaj konie. Nie jestem pewna, czy w Domu dla Ludzi posiadają odpowiedni lokal.
— Każdy lokal będzie lepszy od tej klitki, w której mieszkaliśmy na statku.
— Ta klitka była całkiem miła — zauważyła Jill. Tennyson nagle zmienił temat.
— Myślę, że ktoś wyszedł nam w końcu na spotkanie.
Rozdział 7