— Tak. Wiara robotów, co bynajmniej nie oznacza, że jest ona czymś gorszym. Wszystko zależy od definicji religii.
— Panie Ecuyer… Właściwie nawet nie wiem, jak mam się do pana zwracać. Czy zamiast „pan” nie powinienem używać jakiegoś tytułu?
— W porządku. Na imię mam Paul, może pan tak do mnie mówić. Będzie mi bardzo miło. Nie mam żadnego tytułu. Nie jestem członkiem hierarchii religijnej.
— Właśnie zamierzałem spytać, jaka jest pańska rola w tym wszystkim.
— Jestem koordynatorem tego, co w skrócie nazywa się Programem Poszukiwań.
— Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
— Nie mówi się zbyt wiele na ten temat. Program stanowi część Projektu Papież. Czasami wydaje mi się, że Projekt Papież jest teraz jedynie pretekstem do kontynuacji Programu Poszukiwań. Wolałbym jednak, żeby nie wspominał pan o tym ojcom. Większość z nich jest nadal bardzo pobożna.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Sprawa wygląda dość prosto — rozpoczął wyjaśnienia Ecuyer. — W pewnym sensie to nawet logiczne. Koncepcja papieża, najwyższego arcykapłana, była bardzo pociągająca dla założycieli religii. Ale gdzie mogli znaleźć papieża? Mieli poczucie, że nazywanie papieżem robota byłoby świętokradztwem. A nie mogli przecież zwerbować papieża-człowieka, nawet gdyby chcieli. Poza tym człowiek na tym stanowisku byłby nieodpowiedni przede wszystkim ze względu na swoje krótkie życie. Wyznawcy tej religii, roboty, żyją wiecznie, przynajmniej teoretycznie. Inną przeszkodą było to, że zgodnie z wyobrażeniem robotów idealny papież powinien być osobą nieśmiertelną, wszystkowiedzącą i co ważne — niezawodną, o wiele bardziej niż ułomny pod wieloma względami człowiek. Dlatego właśnie wymyśliły sobie, że stworzą papieża.
— Stworzą papieża?
— Tak jest. Papieża komputerowego.
— O Boże! — przeraził się Tennyson.
— Tak to sobie wykombinowały, doktorze Tennyson. Prace wciąż trwają. Co roku dobudowują nowe elementy i ulepszają konstrukcję. Może pan sobie wyobrazić, jak ewoluował przez te wszystkie stulecia. Prawie co roku jego pamięć zapełniana jest niezliczoną ilością nowych danych, dzięki czemu jego wiedza powiększa się w ogromnym tempie.
— Nie wierzę. To przecież…
— Nie musi pan w to wierzyć. Ja też zresztą nie muszę. Wystarczy, że roboty w to wierzą. Przecież to ich wiara. Jeśli usiądzie pan i zastanowi się nad tym spokojnie, zauważy pan, że jest to bardzo sensowne.
— Być może. Wiara bazuje na natychmiastowych i autorytatywnych — niepodważalnych — odpowiedziach. Rzeczywiście, kiedy się nad tym zastanowić, wydaje się to dość logiczne. Przypuszczam, że informacje dostarczane są przez Program Poszukiwań.
Ecuyer skinął głową.
— Zgadza się. Mimo, że opowiedziałem panu to wszystko w sposób tak obiektywny, może nawet zbyt ironiczny, niech pan nie myśli, że jestem całkowitym przeciwnikiem tej wiary. Być może nie jestem jej prawdziwym wyznawcą, ale istnieją takie dogmaty, które i ja uznaję.
— Wstrzymam się od komentarza. Ale co do informacji, w jaki sposób działa pański Program Poszukiwań? Jesteście tutaj, a informacja rozprzestrzeniona jest przecież po kosmosie.
— Wykorzystujemy ludzi, których nazywamy Słuchaczami. Nie jest to najlepsze określenie, ale już się przyjęło.
— Ludzi wyczulonych na wszelkiego rodzaju bodźce?
— Właśnie. Przeczesujemy całą galaktykę, aby ich znaleźć. Wszędzie ich wytropimy. Nasi ludzie zajmujący się rekrutacją sprowadzają ich na Koniec Wszechświata. Roboty opracowały metody zwiększające jeszcze możliwości poznawcze takich ludzi. Dzięki temu osiągamy niewyobrażalne wyniki.
— Wszyscy z nich są ludźmi?
— Wszyscy, przynajmniej jak dotąd. Parę razy próbowaliśmy wykorzystać obcych, ale nigdy nie osiągnęliśmy pożądanego efektu. Może kiedyś znajdziemy sposób korzystania także z ich usług. Jest to zresztą jeden z obecnie prowadzonych projektów. Obcy mogliby nam prawdopodobnie dostarczyć informacji niedostępnych dla ludzi.
— Dobrze. Później te wszystkie dane wprowadzane są do papieża?
Lwia część. Ostatnimi czasy zaczęliśmy selekcjonować dane. Oceniamy po prostu przydatność niektórych z nich. Nie wprowadzamy już wszystkiego, co zbierzemy. Tym niemniej magazynujemy wszystko, co uda nam się zgromadzić. Mamy to wszystko na… chciałem powiedzieć na taśmach, ale to właśnie nie są taśmy. Tak czy inaczej, przechowujemy wszystko. Zbudowaliśmy bazę danych, która zdumiałaby całą galaktykę.
— Nie chcecie, aby informacje te były dostępne dla wszystkich?
— Doktorze Tennyson, któż chciałby, aby cała galaktyka zleciała mu się na głowę?
— A więc Mary jest Słuchaczem? Wydaje jej się, że odnalazła Niebo.
— Słusznie.
— A pan, jako osoba nie będąca pełnym wyznawcą religii, co pan o tym myśli?
— Na pewno nie będę temu zaprzeczał. Mary jest jednym z naszych najbardziej wydajnych i godnych zaufania Słuchaczy.
— Ale Niebo?
— Niech pan tylko pomyśli — rzekł Ecuyer. — Wiemy, że czterowymiarowa przestrzeń nie jest jedynym obszarem, po którym się poruszamy. Są chwile, kiedy nie wiemy nawet, jak określić swoje położenie. Pozwoli pan, że dam prosty przykład. Jest u nas jeden Słuchacz, który przez lata podróżował w czasie. Nie była to zwykła podróż przez czas, to znaczy, nie były to przypadkowe przesunięcia w czasie. Zawsze przenosił się w miejsca, gdzie spotykał swoich przodków. Nie wiadomo dlaczego. Być może kiedyś uda nam się to stwierdzić. W swoich wycieczkach odwiedzał coraz dalszych przodków, śledząc swoje pochodzenie przez tysiąclecia, aż do najbardziej zamierzchłych czasów. Na początku był trylobitem.
— Trylobitem?
— To taka pradawna forma życia ziemskiego, która wymarła jakieś trzysta milionów lat temu.
— Ale w jaki sposób człowiek mógł być trylobitem!?
— Plazma zarodkowa, doktorze. Siła natury. Jeśli cofniemy się wystarczająco daleko w czasie…
— Rozumiem — odparł Tennyson.
— To fascynujące, prawda? — rzekł Ecuyer.
— Dziwi mnie tylko jedno — powiedział w zamyśleniu Tennyson. — Opowiada mi pan to wszystko, chociaż nie chce pan, aby informacje te wydostały się poza Watykan. A przecież kiedy opuszczę Koniec Wszechświata…
— Jeśli go pan opuści…
— Nie rozumiem?
— Mam po prostu nadzieję, że zostanie pan z nami. Złożymy panu bardzo atrakcyjną ofertę, ale szczegóły omówimy później.
— W każdym razie, mogę nie zgodzić się zostać.
— Na naszą planetę przylatuje tylko jeden statek, z Gutshot. I jest to jedyne miejsce, gdzie może pan od nas uciec.
— I chce się pan założyć, że nie wrócę nigdy na Gutshot?
— Mam wrażenie, że nie będzie pan tego chciał. Jeśli jednak rzeczywiście chce pan odlecieć, nie będziemy starali się pana zatrzymać. Chociaż gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy to zrobić. Wystarczy szepnąć jedno słówko kapitanowi i założę się, że nie znajdzie dla pana miejsca na swoim statku. Jednak myślę, że wypuszczenie pana nie przysporzyłoby nam kłopotów. Nawet gdyby rozpowiedział pan, to co dziś panu mówiłem, wątpię, aby ktokolwiek panu uwierzył. Powstanie po prostu jeszcze jedna plotka.
— Wygląda na to, że jesteście dosyć pewni siebie.
— Mamy po temu swoje powody — odparł tajemniczo Ecuyer.
Rozdział 10
Kiedy Tennyson się obudził, było jeszcze ciemno. Przez dłuższą chwilę leżał w puszystym, spowijającym go ze wszystkich stron mroku błądząc na granicy jawy i snu, niezupełnie przytomny, nie pamiętając, co przydarzyło mu się poprzedniego dnia, i wciąż sądząc, że znajduje się na Gutshot. Pomieszczenie było nie oświetlone, ale gdzieś w pobliżu sączyła się strużka światła, dzięki której spod półprzymkniętych powiek dostrzegał zarysy znajdujących się w pokoju przedmiotów. Łóżko było wygodne i Tennyson nie mógł się oprzeć uczuciu senności. Ponownie zamknął oczy pragnąc pogrążyć się jeszcze na chwilę we śnie, ale nagle przypomniał sobie, że nie jest już na Gutshot ani na statku kosmicznym.