Выбрать главу

Statek! Otrząsnąwszy się z resztek snu, momentalnie usiadł na łóżku. Statek, Jill, Koniec Wszechświata…

Boże drogi, Koniec Wszechświata! W tej chwili wszystkie ostatnie wydarzenia przeleciały mu przed oczami z szybkością błyskawicy.

Wokół panowała straszliwa cisza. Tennyson usiadł wygodniej na łóżku.

Mary odnalazła Niebo!

Słaby błysk, który zauważył wcześniej, dochodził zza drzwi prowadzących do pokoju dziennego. Światło migotało zmieniając intensywność, to wzmagając, to tracąc na sile, sprawiało, że cienie tańczyły po pokoju.

Po chwili zorientował się, że jest to poświata rzucana urzez rozpalony kominek. Dziwne, pomyślał Tennyson, przecież już dawno temu powinien zgasnąć.

W jednym ze spowitych ciemnościami kątów pokoju poruszył się cień wyraźnie odcinający się od innych.

— Czy pan śpi, Sir? — spytał cień.

— Nie — odpowiedział Tennyson przez zaciśnięte usta. — A kim, do cholery, pan jest?

— Nazywam się Hubert — odparł grzecznie cień. — Zostałem wyznaczony na pańskiego ordynansa. Będę dla pana pracować…

— Zaraz, zaraz, to słowo obiło mi się już o uszy — przerwał mu Tennyson. — Zdaje się, że natknąłem się na nie parę lat temu, studiując historię Starej Ziemi. Ordynans… to miało coś wspólnego z wojskiem brytyjskim. Ten wyraz był tak dziwny, że zaintrygował mnie i zapamiętałem go.

— Doskonale — ucieszył się Hubert. — Gratuluję panu, Sir. Większość ludzi nie miałaby o tym pojęcia.

Ordynans wynurzył się z głębokich ciemności i teraz można było trochę wyraźniej dostrzec jego zarysy. Miał kanciastą, podobną do ludzkiej sylwetkę, sprawiał wrażenie silnego i usłużnego.

— Proszę odpoczywać, Sir — powiedział. — Jestem robotem, ale nie skrzywdzę pana. Moim jedynym zadaniem jest służenie. Czy mam włączyć światło? Jest pan gotów?

— Tak, proszę. Włącz światło — odparł Tennyson. Na stole po drugiej stronie pokoju zapaliła się lampa. Wystrój wnętrza podobny był do wystroju pokoju dziennego, stały tu ciężkie, drewniane meble zaopatrzone w metalowe gałki, na ścianach wisiały obrazy.

Tennyson odrzucił kołdrę i stwierdził, że jest nagi. Wysunął nogi z łóżka i postawił stopy na miękkim dywanie. Sięgnął w stronę stojącego obok krzesła, gdzie poprzedniego wieczora pozostawił ubranie. Ubrania nie było. Cofnął rękę, przeczesał włosy i starł z twarzy resztki snu. Pod palcami poczuł szczecinę wąsów.

— Pańska garderoba jeszcze nie dotarła — powiedział Hubert — ale zamówiłem już zmianę bielizny. Łazienka jest tam. W kuchni na stole stoi kawa.

— Najpierw kąpiel — mruknął Tennyson. — Macie tu prysznice?

— Prysznice i wanny. Jeśli woli pan wannę, zaraz napuszczę wody.

— Nie, nie. Wystarczy prysznic. Będzie szybciej. Mam mnóstwo pracy. Czy były jakieś wiadomości o Mary?

— Wiedząc, że zapewne będzie pan tego ciekaw, odwiedziłem ją przed jakąś godziną — odparł spokojnie Hubert. — Pielęgniarka powiedziała, że pacjentka czuje się dobrze, organizm we właściwy sposób reaguje na proteinę. Ręczniki, szczoteczkę do zębów i przyrządy do golenia znajdzie pan w łazience. Kiedy pan skończy, ubranie będzie już przygotowane.

— Dzięki. Muszę przyznać, że dobrze się spisujesz. Często zajmujesz się tą pracą?

— Należę do pana Ecuyera, Sir. Dwóch z nas służy u niego. Ja zostałem wypożyczony specjalnie dla pana.

Po zakończeniu toalety Tennyson wrócił do pokoju i zauważył, że łóżko zostało posłane, a na narzucie leżało przygotowane ubranie.

Dopiero w tej chwili dokładniej przyjrzał się robotowi. Hubert był zbudowany na wzór człowieka. Jedyną różnicą była łysa głowa obłeczona wypolerowanym metalem. Nie nosił na sobie nic, ale korpus pomalowany był we wzór imitujący ubranie.

— Czy zechce pan teraz zjeść śniadanie? — spytał robot.

— Nie, wypiję tylko kawę. Śniadanie później. Rzucę tylko okiem na Mary i wracam.

— Podam kawę w pokoju dziennym — odparł Hubert — przed kominkiem. Dorzucę jeszcze do ognia.

Rozdział 11

Tennyson odnalazł ogród znajdujący się na tyłach budynku, w którym mieściła się klinika. Wschodziło słońce, na zachodzie rysowały się wyraźnie pobliskie góry, wydawały się o wiele bliższe niż w rzeczywistości. Wielka ściana niebieskiego półcienia o barwie zmieniającej się w tonie i charakterze, ciemniejsza u podstaw i jaśniejsza u wierzchołków, z lodowato białymi szczytami pobłyskującymi w promieniach wschodzącego słońca. Ogród był dobrze utrzymany. W godzinach wczesnorannych było tu bardzo spokojnie. Alejki wyłożono cegłami i obsadzono niskimi krzewami i grządkami kwiatów, spośród których większość akurat kwitła. Tennyson nie mógł znaleźć ani jednego kwiatka, który by znał. Daleko, po prawej stronie, na końcu ogrodu wolno spacerowały trzy postacie w ciemnobrązowych habitach.

Wraz ze wschodem słońca znikał chłód nocy. W ogrodzie było cicho i spokojnie. Tennyson pomyślał, że spędzanie tutaj czasu musi być ogromną przyjemnością. W miejscu, gdzie zbiegały się trzy alejki, stała kamienna ławka, na której usiadł spoglądając na niebieski cień gór.

Siedząc tak pomyślał, że wreszcie odnalazł w sobie ciepłe i przyjemne poczucie spełnienia obowiązku, czego nie czuł od lat. Mary miała się coraz lepiej, może nawet była na drodze do całkowitego wyzdrowienia, choć jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Gorączka się obniżała, a puls stawał się mocniejszy. Teraz oddychała znacznie lżej. Widział nawet w jej oczach, tak mu się przynajmniej wydawało, słabą iskierkę powracającej świadomości. Mary była niemłoda, ale w jej biednym, steranym organizmie wyczuwało się siłę i chęć walki o życie. Być może miała o co walczyć. Ecuyer mówił, że odnalazła Niebo, co było całkowitym nonsensem. Tym niemniej, jeśli je odnalazła, a tak właśnie myślała, prawdopodobnie zrodziła się w niej ogromna chęć poznania go bliżej. Tak przynajmniej można by wytłumaczyć sens słów Ecuyera, który powiedział, że Mary musi przeżyć, aby dowiedzieć się więcej o Niebie.

Przecież to zupełnie bez sensu, mówił do siebie Tennyson. Ktoś tu popełnia wielki błąd. A może był to jedynie tutejszy żart wymyślony w Watykanie lub Programie Poszukiwań. Chociaż nie, nie wyglądało na to, żeby Ecuyer żartował, kiedy mu to mówił. Tennyson powiedział Ecuyerowi, a teraz, siedząc na kamiennej ławce powtarzał sobie, że Niebo nie jest miejscem, które można fizycznie odnaleźć. Niebo to stan świadomości i Ecuyer również nie miał co do tego wątpliwości, chociaż wyglądało na to, że jako wolny strzelec i częściowy wyznawca wiary watykańskiej miał jednak nadzieję na odnalezienie Nieba.

Bzdura, zawyrokował Tennyson. W takim rozumowaniu nie ma przecież ani odrobiny logiki. Jest jednak więcej niż prawdopodobne, że historia z Niebem to nie jedyny nonsens w tutejszej filozofii, a raczej wypadkowa wszystkich popełnianych przez wieki błędów w myśleniu. Trudno było doszukać się w nim jakiejkolwiek logiki, a przecież cechą charakterystyczną wszelkiego rodzaju robotów było to, że zawsze działają logicznie. Już sama idea robotyki opierała się na logice. Ecuyer powiedział, że roboty pracowały nad samodoskonaleniem i dzięki temu są obecnie o wiele lepiej skonstruowane niż w momencie, gdy przyleciały na Koniec Wszechświata. W takim razie wydawało się niemożliwe, aby proces samodoskonalenia ograniczył lub zmniejszył ich zdolność do logicznego myślenia, która przecież stanowiła kamień węgielny ich powstania.