Coś było nie tak. W całym tym nagromadzeniu oczywistych bezsensów musiał istnieć czynnik lub raczej cała grupa czynników, których Tennyson nie dostrzegał. Watykan-17 nie był instytucją, którą można by pominąć w tym rozumowaniu. Poświęcili dziesięć wieków ciężkiej pracy, a wszystko po to, żeby stworzyć naprawdę uniwersalną religię, skonstruować nieomylnego papieża oraz aby wyszukać i dopracować wszystkie elementy, jakie powinny składać się na uniwersalną wiarę.
Tennyson zbyt pospiesznie starał się rozgryźć ten problem. Być może nawet nie starczyłoby całego życia ludziego, żeby osiągnąć stopień zrozumienia zawierający jakieś elementy prawdy. Na razie będzie musiał zostawić ten problem, przyglądać się, słuchać, zadawać pytania, starać się odkryć, co naprawdę się tutaj dzieje, i poznać osoby, które byłyby w stanie udzielić odpowiedzi.
Tennyson zdziwił się, że tak łatwo przyszło mu podjąć niezwykle ważną decyzję. Bo przecież, żeby przyglądać się, przysłuchiwać i zadawać pytania, musiał pozostać tutaj.
A czemu nie? — spytał sam siebie. Chcąc wydostać się z tej planety musiałby polecieć na Gutshot, a wcale tego nie pragnął. Na Końcu Wszechświata nie było przecież tak źle, sądząc z tego, co widział do tej pory. Pozostając tutaj miałby możliwość pracy w swoim zawodzie; sytuacja nie do pogardzenia. Troszczyłby się o zdrowie ludzi pracujących na Watykanie oraz prawdopodobnie tych, którzy żyją w mieście. Miałby niezłe mieszkanko, robota wypełniającego każdy jego rozkaz i spotykałby interesujących ludzi, z którymi spędzałby wolny czas. Uciekając z Gutshot szukał jedynie jakiegokolwiek azylu, a tutaj odnalazł najlepszy azyl, jaki tylko mógł sobie wyśnić. Miejsce wyglądało na dziwne, ale do tego akurat mógł się przyzwyczaić. Planeta była pod wieloma względami prymitywna, ale na pewno nie tak prymitywna jak Gutshot.
Siedział na ławce i krawędzią jednego z butów szorował po szczelinie między cegłami, którymi wybrukowano alejkę. Podjął decyzję, która, jak mu się wydawało, będzie o wiele trudniejsza. Być może przyjąłby nawet ofertę Ecuyera, złożoną poprzedniej nocy, gdyby nie to, że Ecuyer niedwuznacznie dawał mu do zrozumienia, że Watykan posiada odpowiednie możliwości, aby zatrzymać go tu siłą. Groźba ta wypowiedziana była zupełnie bez uzasadnienia i Tennyson zastanawiał się, co Ecuyer chciał przez to osiągnąć. Tak czy inaczej, pozostanie tutaj miało zdecydowanie najwięcej sensu. Gdzie indziej mógłby się udać?
Wstał z ławki i powoli kontynuował spacer. Właśnie miał wracać do mieszkania, gdzie Hubert zapewne czekał już ze śniadaniem, kiedy zdał sobie sprawę, że poranne chwile spędzone w parku były czymś bezcennym. Gdy słońce wzejdzie już na dobre i zacznie się dzień, ogród będzie wyglądał zupełnie inaczej. Delikatna magia chwili ulotni się i być może już nigdy nie powróci, a w każdym razie nie dla niego. Znalazł moment, kiedy mógł spokojnie przemyśleć wszystkie piętrzące się dotychczas problemy i zdecydować wreszcie, bez żalu i poczucia winy, że zostanie w miejscu, jakie wyznaczył mu los.
Tuż przed nim alejka zakręcała szerokim łukiem w miejscu osłoniętym przez małe skupisko gęsto upstrzonych liliowymi kwiatkami krzewów, nieco wyższych niż reszta roślin. Tennyson zatrzymał się nagle w pół kroku. Na środku alejki siedział w kucki robot, przycinając sekatorem jeden z krzewów. Zarośla ozdobione były pięknymi czerwonymi kwiatami, których aksamitne płatki skrzyły się poranną rosą. Robot podniósł wzrok.
— Dzień dobry, Sir — powiedział. — Pan zapewne jest tym lekarzem, który przyleciał wczoraj wieczorem.
— Zgadza się — odpowiedział lekko zaskoczony Tennyson. — Ale skąd ty to wiesz?
Robot pokiwał głową.
— Nie tylko ja — odparł. — Wszyscy o panu słyszeli. Nie dzieje się tutaj nic, o czym wszyscy by od razu nie wiedzieli.
— Rozumiem. Słuchaj, czy to są róże?
— Tak. Kwiaty ze Starej Ziemi. Mamy ich tutaj bardzo dużo i cenimy je o wiele bardziej niż wszystkie inne. Niestety, w wielu miejscach nie chcą rosnąć. Skoro je pan rozpoznał, to musiał pan je już kiedyś widzieć?
— Tylko raz w życiu — odpowiedział w zamyśleniu Tennyson. — Bardzo dawno temu.
— Wie pan oczywiście, że przybyliśmy z Ziemi — upewnił się robot. — Nasze kontakty z Planetą Matką zostały zerwane już dawno temu, ale dumni jesteśmy z dziedzictwa, jakie otrzymaliśmy. Czy kiedykolwiek był pan na Ziemi, Sir?
— Niestety nie. Zresztą niewielu ludzi tam było.
— Cóż. Tak tylko spytałem.
Robot uciął jeden z kwiatów rosnących na długiej łodydze i wręczył go Tennysonowi.
— Proszę, Sir. Niech pan przyjmie ode mnie cząstkę starożytnej Ziemi.
Rozdział 12
Kardynał Enoch Theodosius był stosunkowo niewielkiego wzrostu. Ciężka purpurowa szata przytłaczała go, zasłaniając prawie całe ciało. Metaliczny odblask twarzy pod szkarłatną piuską zdradzał, że jest robotem. Jill doszła do wniosku, że słowo „zdradzał” właściwie nie pasuje w tej sytuacji. Kardynał Theodosius, ani żaden z jego kolegów, nie próbowali nawet uchodzić za ludzi. Może byli wręcz dumni z tego, że są robotami. Zresztą jeśli to, co zrobili tutaj, na Końcu Wszechświata, wiernie oddawało ich możliwości i umiejętności, mieli powody do dumy.
Pracownik, który doprowadził ją do gabinetu kardynała, zamknął teraz za nią drzwi i oparł się o nie swoimi szerokimi plecami, stając w rozkroku ze splecionymi z tyłu rękami. Gabinet był słabo oświetlony przez jedną tylko świecę płonącą na biurku, przy którym siedział kardynał. Dlaczego używają świec? — pomyślała Jill. Mając do wyboru elektryczność nie musieli używać świec. Może był to zwyczajny rekwizyt. Jeden z wielu, jakie spotykała tutaj na każdym kroku.
Na ścianach wisiały czerwonozłote draperie i nawet jeśli były tu okna, musiały być nimi również zatonięte. Na podłodze leżały dywany, zdaje się, że czerwone, ale tego nie mogła przysiąc. W słabym świetle wydawały się czarne, ale kto by używał czarnych dywanów? Meble rozstawione były jakby w nieładzie, chociaż w tych ciemnościach nie widziała właściwie mebli, a jedynie ich zarysy, które sprawiały wrażenie potworów czyhających w mroku na moment, gdy wyciągną swoje łapy i powrócą do życia.
Jill powoli podeszła do kardynała, starając się postępować zgodnie z etykietą, jaką przedstawiono jej tego popołudnia. Uklęknąć, pocałować pierścień i nie podnosić się, dopóki on się nie podniesie. Następnie stać do chwili, kiedy kardynał poprosi o zajęcie miejsca. Zwracać się do niego „Wasza Eminencjo”, chociaż po pierwszym powitaniu, można używać formy krótszej — „Eminencjo”. Nawet jeśli protokół obejmował coś jeszcze, to w tej chwili Jill za nic nie mogła sobie tego przypomnieć. Jakoś to będzie, starała się dodać sobie ducha. Przechodziła już przez gorsze próby, i to nie raz. A poza tym, co za różnica? Nawet jeśli zapomni jakiegoś punktu etykiety, na pewno jej wybaczą. I tak pewnie byli przekonani, że jest tylko głupią dziwką, która nie może wyrządzić im żadnej szkody.
Poruszała się z wolna, mając nadzieję, że to doda jej godności, chociaż, prawdę mówiąc, w tej kwestii miała pewne wątpliwości. Kardynał i tak prawdopodobnie uzna, że ze strachu trudno jej się nawet ruszać. A nie było to prawdą. Ten robot w zapomnianym świecie, na krańcu galaktyki znaczył dla niej bardzo mało. Kardynał siedział spokojnie, czekając na nią i starając się pewnie jej przyjrzeć, kiedy szła przez pokój.