Rozdział 15
Kardynał Enoch Theodosius dogonił swojego kolegę kardynała Cecila Robertsa.
— Eminencjo — powiedział — wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać.
— Jest pan zdenerwowany — odparł Roberts. — O co chodzi?
— O nowych przybyszów. Ludzie. Mężczyzna i kobieta.
— Co pan o nich wie?
— O mężczyźnie prawie nic. Ecuyer zatrudnił go jako lekarza Watykanu. Z moich informacji wynika, że przybył tutaj uciekając przed wymiarem sprawiedliwości.
— Rozmawiał pan o nim z Ecuyerem?
— Nie, Wasza Eminencjo. Ostatnio bardzo trudno się z nim dogadać.
— Tak, wiem coś o tym — westchnął Roberts. — Czasem odnoszę wrażenie, że uważa on Program Poszukiwań za nasz najważniejszy cel. Moim zdaniem trzeba go po prostu sprowadzić na ziemię.
Theodosius w milczeniu pokiwał głową.
— Mimo całego naszego uwielbienia dla rasy ludzkiej, czasami trzeba przyznać, że są tacy, z którymi naprawdę trudno jest żyć.
— A co z tą kobietą, Eminencjo?
— Rozmawiałem z nią dziś rano. Jest pisarką. Niech pan tylko pomyśli, pisarka! To ona pisała te wszystkie listy. Opowiadałem chyba panu?
— Tak, coś sobie przypominam.
— Ubzdurała sobie, że napisze o nas.
— Napisze o nas?
— Tak, wspominała o tym w swoich listach. Przeczytał je pan chyba, prawda?
— Oczywiście. Ale jakoś wyleciało mi to z głowy. To przecież niemożliwe! Niech pan pomyśli o skutkach!
— Właśnie — zasępił się Theodosius.
— Odradził jej pan to, mam nadzieję?
— Tak, tak. Ale do niej to nie dotarło. Jest bardzo uparta. W końcu zaproponowałem jej pracę.
— Przepraszam, Eminencjo, czy ja dobrze słyszę? Przecież nie mamy żadnych etatów…
— Ależ oczywiście, że mamy — odparł szybko Theodosius. — Już od dłuższego czasu myśleliśmy o napisaniu historii Watykanu. Mówiliśmy nieraz, że dobrze byłoby mieć wszystko spisane na kawałku papieru, tak aby każdy mógł czytać i podziwiać. Rozważaliśmy nawet możliwość skonstruowania nowego gatunku robotów, które posiadałyby odpowiednie umiejętności. Ale wygląda na to, że my, roboty, nie jesteśmy do tego stworzone. Poza tym stracilibyśmy mnóstwo czasu nad projektowaniem i konstrukcją nowej rasy, która posiadałaby jedynie umiejętność pisania. I oto trafia nam się osoba, która przychodzi do nas dobrowolnie i jest w stanie wykonać dla nas to zadanie.
— I cóż ona na to?
— Mam wrażenie, że moja propozycja nie powaliła jej na kolana. Ale nie to jest najważniejsze.
— A mnie się wydawało, że to właśnie o nich chciał pan porozmawiać, nowej kobiecie i mężczyźnie.
— Tak… oczywiście. Ale nie tylko o nich. W ostatnich latach pojawiły się trzy czynniki ludzkie, które sprowadziły nam na głowę jedynie kłopoty.
— Trzy?
— Decker jest tym trzecim. On również jest dla nas wielką zagadką. Czy jest coś pewnego, co wiemy o nim?
— Cóż, owszem — odparł zaskoczony pytaniem Roberts — chociaż rzeczywiście niewiele. Nie wiemy na przykład, jak się tu dostał. Nie przybył na Wędrowcu, a nie mam pojęcia, w jaki inny sposób człowiek mógłby dotrzeć na naszą planetę. Być może pan, Wasza Eminencjo, wie o nim coś więcej? Przecież rozmawiał pan z nim osobiście?
— To było kilka lat temu — zauważył Theodosius. — Zaraz po tym, jak się pojawił. Wdziałem habit mnicha i wpadłem do niego pod pozorem przywitania go na naszej planecie. Wścibski, natarczywy, bezpośredni, mały klecha. Podejrzewałem, że będzie wolał rozmawiać z kimś takim niż z kardynałem. Mimo to niczego się dokładnie nie dowiedziałem. Miły, ale zamknięty w sobie człowiek. A teraz tych dwoje, kobieta i doktor. Czy mógłby mi pan wyjaśnić, Eminencjo, do czego jest nam potrzebny lekarz? Przecież w krótkim czasie jesteśmy w stanie przeszkolić jednego z naszych robotów do pracy lekarza dla ludzi. Posiadałby dokładnie taką samą wiedzę, byłby równie wydajny i równie zdolny jak każdy lekarz-człowiek. Może nawet byłby w stanie zrobić coś wiele więcej, bo posiadamy przecież nową wiedzę medyczną, która prawdopodobnie mogłaby zostać zastosowana w przypadku ludzi.
— Tak — odparł Roberts. — Wiem. Często o tym rozmawialiśmy. Co jakiś czas jednak musimy sprowadzać z zewnątrz lekarza dla ludzi pracujących nad naszym projektem. Nie jest to na pewno pożądane.
W ogóle nie jest pożądane sprowadzanie z zewnątrz nowych ludzi. Stary lekarz, ten który umarł, tak jak zresztą, niestety, umierają wszyscy ludzie, był całkiem w porządku. Chociaż, jak pan zapewne pamięta, na początku mieliśmy co do niego wątpliwości. Ten, który go zmienił, był za to od początku jedną wielką pomyłką. Ludzie w mieście i na Watykanie, z wyjątkiem Słuchaczy, których często sprowadzamy, są starymi mieszkańcami planety. Są potomkami tych, którzy przybyli tutaj wiele wieków temu. Nie musimy się ich obawiać. Stanowią z nami prawie jedność. Ale nowi przybysze nie czują do nas żadnego przywiązania. Nie są do nas przyzwyczajeni i myślę, że tak samo można określić nasz stosunek do nich.
— A mimo to — przerwał Theodosius — nasi właśni ludzie, potomkowie tych, którzy mieszkali na planecie przez wieki prawdopodobnie nie zaakceptowaliby lekarza-robota. I to mnie właśnie martwi. Wyraźnie widać przepaść kulturową, jaka ciągle istnieje między robotami a ludźmi. A miałem nadzieję, że po tych wszystkich latach przepaść ta już się zatarła. Oczywiście, istnieją pewne różnice między robotami i ludźmi, tym niemniej…
— Wydaje mi się, Wasza Eminencjo, że podświadomie kojarzymy się ludziom z kupą żelastwa. Gdyby o to spytać człowieka wprost, natychmiast zaprzeczyłby i co więcej, byłby przekonany, że mówi prawdę, ale niestety przyzwyczajenie jest zbyt silne. Jestem tego pewien. A co do lekarza-robota, to oczywiście moglibyśmy stosunkowo szybko wyszkolić jednego z nas. Myślę jednak, że nie byłoby to najlepsze rozwiązanie. Na Końcu Wszechświata zawsze mogliśmy zapewnić naszym ludziom życie w luksusie, ale jedynym powodem, dla którego tego nie zrobiliśmy, była obawa, że ktoś stwierdzi, iż staramy się nimi zawładnąć. A do tego nie wolno nam dopuścić. Oczywiście, byłoby znacznie prościej, gdybyśmy uczynili z nich zwierzątka domowe, opiekowali się nimi, chronili przed niebezpieczeństwami i zapewniali wszystko, czego potrzebują. Ale właśnie chodzi o to, że nie wolno nam tego robić. Nie powinniśmy starać się wpływać na nich w żaden sposób. Powinniśmy pozwalać im robić, co chcą, i chronić ich godność.
— Stoimy przed dylematem — powiedział smutno Theodosius. — Walczymy z sobą. Prześladuje nas nasz szacunek, nasza troska i cześć, jaką oddajemy ludziom. Dlatego właśnie nie możemy się od nich uwolnić. Oczywiście, nie ja i pan. My zostaliśmy przez nich stworzeni. Stoimy zbyt blisko nich. Ale niektóre roboty drugiej i trzeciej generacji, skonstruowane przez inne maszyny, mogłyby wyzbyć się tego przywiązania. Pocieszamy się, że jesteśmy jedynie pomocnikami ludzi. I chyba chcielibyśmy tak naprawdę myśleć, bo powtarzamy to dosyć często prawie bez zastanowienia. Gorzka prawda jest jednak taka, że jesteśmy jedynie produktem przedsiębiorczości człowieka.
— Wasza Eminencjo — powiedział uprzejmie Roberts. — Jest pan dla siebie zbyt surowy, jest pan zbyt surowy dla nas wszystkich. Być może jesteśmy jedynie produktem, ale tysiąc lat wysiłków zmierzających do samodoskonalenia z pewnością wyniosło nas powyżej poziomu zwykłego produktu. Przeszkadza nam jedynie to, że nasze przywiązanie do ludzkości wymaga zbyt dużo poświęceń. Lecz jeśli spojrzy się na to z drugiej strony, łatwo zauważyć fałszywość tego rozumowania. Przez całe wieki trudziliśmy się nad odkryciem uniwersalnej podstawy właściwej wszystkim, nie tylko robotom, ale każdemu rozumnemu istnieniu, każdej formie inteligencji. Eminencjo, spłaciliśmy już nasz dług. Zapracowaliśmy na prawo bycia sobą.