— Nic, co wydarzyło się przed naszym przybyciem tutaj, nie zostało zapisane w archiwach — odparł kardynał. — Nie było takiej potrzeby. Wszyscy doskonale wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleźliśmy.
Jill nie odpowiadała. Nie chciała dyskutować z kardynałem, nawet jeśli był on jedynie robotem.
Theodosius natomiast wydawał się nie zwracać uwagi na milczenie Jill. Może wydawało mu się, że przekonał ją swoim wyjaśnieniem. W każdym razie rozmowa urwała się. Kardynał siedział zgarbiony na krześle jeszcze przez kilka minut. Potem podniósł się i po cichu odszedł.
Tennyson miał pełne ręce roboty. Przemierzał Watykan wzdłuż i wszerz, obserwując, ucząc się i rozmawiając z napotkanymi robotami. Odwiedzał Słuchaczy, z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Szczególnie dobrze układały się jego stosunki z Jamesem Henrym, człowiekiem, który w jednym z poprzednich wcieleń był trylo-bitem.
— A więc skanował pan kostkę z trylobitem? — spytał Henry. — I co, jak wrażenia?
— Muszę przyznać, że tak dziwnie nie czułem się jeszcze nigdy — odparł Tennyson dostając dreszczy na samo wspomnienie tego przeżycia.
— To jest nas dwóch — klepnął go w ramię Henry. — Od tamtej pory nie słuchałem. Prawdę powiedziawszy — dodał ściszając głos — boję się. Wciąż powtarzam sobie, że trylobit to już najdalej, dokąd mogę zawędrować. I na pewno bardzo blisko całkowitej utraty wrażliwości na bodźce zewnętrzne. Jeśli posunę się o krok dalej, stanę się zapewne masą bezmyślnej protoplazmy, znającej jedynie instynktowną pogoń za pożywieniem i ucieczkę przed niebezpieczeństwem. Zresztą już będąc trylobitem, wyraźnie odczuwałem te dwa popędy. Jedynie mój własny umysł uczynił z tego trylo-bita istotę odczuwającą coś więcej. Jeśli cofnę się dalej, mogę na zawsze utknąć w masie żyjącej, bezmyślnej galarety. To by dopiero była śmierć!
— Mógłby pan spróbować podróży w inne miejsca.
— Nie rozumie pan, doktorze — żachnął się Henry. — Pewnie, że mogę spróbować. Wielu Słuchaczy wybiera sobie określone obszary czasoprzestrzeni i do nich podróżuje. Czasami im się udaje, ale najczęściej nie mają tyle szczęścia. Z tym nigdy nie wiadomo. Słuchanie to naprawdę niebezpieczna zabawa. Niczego nie można tutaj przewidzieć. Niech pan na przykład weźmie Mary. Pewnie znowu spróbuje podróży do Nieba i przy jej zdolnościach zapewne jej się to uda. Ale nawet ona nie może być niczego pewna. Nikt nie może być pewien. Przecież ja też nie starałem się podróżować po linii bakteria-plazma. Tak po prostu wyszło.
— Dlaczego w takim razie chce pan jeszcze słuchać? Przecież może zdarzyć się tak, że nie uda się panu…
— Doktorze — odparł Henry — jak już panu mówiłem, nie wiem, dlaczego w ogóle rozpocząłem te podróże i dlaczego je kontynuowałem. Wiem jednak, że po kilku razach czułem, jakbym zjeżdżał po dobrze nasmarowanej zjeżdżalni. Obawiam się, że zjeżdżalnia ta nadal na mnie czeka. Początek był zresztą bardzo przyjemny. Przednia zabawa. I można było nauczyć się wielu rzeczy. Byłem na przykład parokrotnie człowiekiem pierwotnym i nawet nie wyobraża pan sobie, jakie to fascynujące. Oczywiście, miałem wielu wrogów i najczęściej ratując skórę musiałem uciekać. Musi pan wiedzieć, że nie od początku byliśmy wielkimi władcami Ziemi. Co gorsza, nasze akcje nie stały zbyt wysoko. Byliśmy po prostu jednym z ochłapów mięsa biegającym pomiędzy innymi ochłapami mięsa. Mięsożercy mieli gdzieś, czy zjedzą człowieka czy jakieś inne bydlę. Byliśmy dla nich tylko mieszaniną białka i tłuszczu. Kiedy nie musiałem nawiewać, szukałem pożywienia: padliny pozostawionej przez duże koty i innych drapieżników, gryzoni, które mogłem schwytać, owoców, korzeni, owadów. Gdy teraz o tym myślę, chce mi się rzygać, ale wtedy byłem szczęśliwy, jeśli tylko udało mi się coś wtrząchnąć. Czasami w snach, kiedy widzę duży kamień leżący przy drodze, podnoszę go i wybieram żyjące pod nim białe robaki. Wiją się, próbują uciec, ale trzymam je mocno i wrzucam do szeroko otwartych ust. Kiedy przełykam, czuję miłe drażnienie w przełyku. Są lekko słodkie. W tym momencie budzę się zlany zimnym potem, a żołądek wywraca mi się do góry nogami. Gdyby nie te komplikacje, nie miałbym powodów do narzekań. Nawet wtedy, gdy uciekałem, nie było mi źle. Oczywiście bałem się, ale w strachu jest coś ożywczego. I niech pan pomyśli o uczuciu ogromnej satysfakcji, jakiego się doznaje, kiedy uda się wystrychnąć na dudka gnającego za panem wielkiego skurczybyka. Śmiałem mu się prosto w pysk i czułem się diablo dumny. Jedynym moim zmartwieniem było wypełnienie żołądka i znalezienie miłego miejsca do wygrzewania w słońcu. Od czasu do czasu uganiałem się też za jakąś kobietką.
Ale powiem panu, co było najciekawsze ze wszystkich moich podróży. Wcale nie ludzie, ich przodkowie, ani nawet zwierzę bliżej spokrewnione z człowiekiem. Zresztą co do niektórych istot, w jakie wcielałem się, to nie wiem nawet, jak je sklasyfikować. W każdym razie najbardziej interesujące było, kiedy stałem się czymś w rodzaju jaszczurki. Tak naprawdę, to nikt nie wie dokładnie, co to było za zwierzę. Ecuyer spędził kupę czasu, usiłując ustalić pochodzenie tej istoty. Zamówił nawet jakieś książki, które miały pomóc mu w badaniach, ale niestety wyszły z tego nici. Zresztą mnie to nie obchodzi. Wydaje mi się, że była to nie znana ludziom forma życia, której szkieletu nigdy nie odnalazł żaden paleontolog. Z naszych ustaleń wynika, że żyła w triasie. Ach prawda, powiedziałem, że to była jaszczurka, ale zgodnie z klasyfikacją trzeba by ją prawdopodobnie nazwać inaczej. Nie była duża, ale bardzo zwinna, jedna z najszybszych istot, jakie zamieszkiwały wtedy Ziemię. A jaka zła! Chryste, jaka ona była zła! Nienawidziła innych zwierząt i walczyła ze wszystkimi. Żarła wszystko, co się poruszało. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, że tak miło jest być złym i okrutnym. Złym aż do szpiku kości. Najprawdziwszym potworem. W porównaniu z życiem trylobita pod postacią jaszczurki spędziłem mnóstwo czasu. Zresztą nie wiem dokładnie jak długo, bo nie znałem pojęcia czasu. Egzystowałem po prostu gdzieś w nieskończoności. Może dlatego trwało to tak długo, bo spodobało mi się takie życie. Niech pan poprosi Ecuyera, żeby odszukał panu kostkę z jaszczurką. Ubawi się pan jak nigdy.
— Może kiedyś rzeczywiście spróbuję — odparł niepewnie Tennyson.
Nie skanował jednak kostki z jaszczurką. Było zbyt wiele innych, bardziej fascynujących sześcianów. Ecuyer nigdy nie bronił Tennysonowi oglądania żadnego z nich. Wydał nawet robotowi pilnującemu kostek nakaz wyświetlenia Tennysonowi wszelkich interesujących go podróży. Poza tym dał mu długą listę ciekawych, jego zdaniem, projekcji.
Tennyson czuł się bardzo dziwnie. Znalazł się tutaj jako zupełnie obcy człowiek, a mimo to umożliwiono mu dostęp do całych zbiorów gromadzonych przez lata. Traktowano go tak, jakby był człowiekiem projektu. W tym momencie przypomniał sobie, że w bibliotece Watykanu Jill udostępniono kompletne archiwa projektu. Zupełnie nie zgadzało się to z tym, co mówił kardynał w czasie audiencji z Jill, jakoby Watykan nieugięcie utrzymywał swoje istnienie i pracę w tajemnicy przed opinią publiczną. Istniało tylko jedno wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Watykan był pewien, że nikt, kto poznał jego tajemnice, nie będzie mógł już nigdy opuścić planety.
Być może wierzyli również, że odsłaniając swoje sekrety przed nim i Jill przekonają dwoje niewiernych do swojej idei. Watykan składał się przecież z grupy oddanych fanatyków izolujących się od otaczającej galaktyki. Galaktyki, w której oprócz Końca Wszechświata nie było dla nich miejsca. Właśnie z powodu tego fanatyzmu i izolacji w ich oczach Watykan i jego cele wydawały się zdecydowanie ważniejsze, niż były w rzeczywistości. W ten sposób Watykan padał ofiarą swego własnego egocentryzmu, a idea stawała się tak wzniosła, święta i oczywista, że nikt, kto został z nią odpowiednio zaznajomiony, nie miał innego wyjścia jak tylko przyłączyć się do projektu. Wystarczyło jedynie otworzyć dostęp do informacji, a każdy natychmiast wstępował do szeregu walczących.