Tennyson potrząsnął głową. Sposób myślenia Watykanu był dla niego zupełnie nielogiczny. Przecież gdyby zechcieli, mogli odesłać jego i Jill z powrotem na Gutshot, zaraz gdy tylko Wędrownik wyładował cały przywieziony tu ekwipunek. Z pewnością dzięki kilkunastu dniom spędzonym tutaj oboje wiedzieliby o Watykanie więcej, ale nadal nie mieliby zielonego pojęcia o tym, co się tutaj naprawdę dzieje. Jill napisałaby swój artykuł rozwodząc się nad tym, dlaczego usunięto ją z planety. Nie miałoby to oczywiście żadnych następstw, bo w natłoku zdarzeń, toczących się krucjat, wojen i innych problemów galaktyki artykuł taki można by porównać do plusku małego kamyczka wpadającego do wzburzonego sztormem oceanu.
Najprostszą odpowiedzią — w co jednak trudno mu było uwierzyć — był fakt, że obydwoje z Jill byli tu potrzebni. Rzeczywiście, żyjący tu ludzie potrzebowali lekarza, być może również potrzeba spisania historii Watykanu była na tyle nagląca, że zdecydowano się na zatrudnienie Jill. A poza tym w takim miejscu jak to, oddalonym o wiele tygodni lotu od najbliższej zamieszkałej planety, trudno było znaleźć kogoś kompetentnego. Dlatego właśnie, kiedy dwoje wykwalifikowanych potencjalnych pracowników wpadło z nie zapowiedzianą wizytą, Watykan rzucił się na nich jak na długo oczekiwaną zdobycz. Był to jakiś powód, ale Tennyson nie był skłonny uwierzyć w tak szczególny rozwój wypadków. Nie mógł zaakceptować myśli, że on i Jill są dla nich tak ważni. Chyba że — ta myśl uporczywie powracała do niego co chwila — Watykan nie miał wcale zamiaru zezwolić im na odejście.
Jedna z kostek, jakie obejrzał, wzbudzała w nim mieszane uczucia. Nawet znajdujące się wewnątrz umysłu jednego z mieszkańców świata, w którym przebywał, nie potrafił pojąć sensu swego istnienia. Wszystko było zupełnie niezrozumiałe. To, co widział, chociaż później zdał sobie sprawę, że właściwie nie można nazwać tego widzeniem, stanowiło świat wykresów i równań, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie zauważył ani jednego znaku czy symbolu w jakikolwiek sposób przypominającego symbole używane przez ludzi. Miał wrażenie, że umieszczono go wewnątrz ogromnej, trójwymiarowej tablicy ze znakami i symbolami, wykresami i równaniami zebranymi ze wszystkich stron wokół niego, sięgającymi daleko aż po sam horyzont. W pewnych chwilach wydawało mu się również, aczkolwiek nie mógł tego stwierdzić na pewno, że on sam albo raczej to coś, czym był, było także jednym z równań.
Na próżno szukał odpowiedzi, wyjaśnienia, starając się przeniknąć umysł swego gospodarza. Nie osiągnął w ten sposób żadnych wyników. Istota którą był, najwyraźniej nie miała pojęcia o jego obecności. A ona sama nie potrzebowała żadnych odpowiedzi czy wyjaśnień. Rozumiała wszystko, co ją otaczało. Być może co najwyżej interpretowała to, co postrzegała, przekazując mu wyniki swojej współzależności z innymi wykresami i równaniami. Ale nawet jeśli tak rzeczywiście było, Tennyson nie dostrzegał tego. Gubił się w bezkresie niewiedzy.
Mimo to nie poddawał się. Z wielkim wysiłkiem walczył o zrozumienie czegokolwiek, odgadnięcie choćby ułamka zagadki, wydarcie jednego małego skrawka tajemnicy, którego mógłby później użyć jako klucza do dalszego poznania. Niestety, nie udało się. Kiedy po skończonej projekcji wrócił do świata rzeczywistego, wiedział równie wiele, jak w momencie, gdy rozpoczynał oglądanie kostki.
Siedział w fotelu, poruszony tym, co zobaczył.
— To dopiero była projekcja, prawda, Sir? — zaszczebiotał radośnie pomagający mu robot.
Tennyson otarł twarz dłonią, próbując otrząsnąć się z zamyślenia.
— Tak — odparł. — Co to było takiego?
— Tego nie wiemy, Sir.
— Po co w takim razie trzymać to i oglądać?
— Być może Watykan będzie wiedział. Oni mają swoje sposoby — odparł robot.
— Cóż, spodziewam się, że masz rację — westchnął Tennyson wstając z fotela. — Już dość na dziś. Mogę wpaść jutro?
— Oczywiście, Sir. Jutro albo kiedy tylko pan zechce.
Następnego dnia podczas projekcji Tennyson oglądał jesienny park.
Właściwie nie było to nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak czuł wyraźnie, że nie znajduje się wewnątrz istoty rozumnej. Po prostu istniał. Kiedy później zastanawiał się nad tym, nie dałby głowy, że był w jednym, określonym miejscu, chociaż z pewnością znajdował się w świecie rzeczywistym. Pod stopami wyraźnie słyszał trzeszczenie i szelest opadłych na ziemię jesiennych liści. Oddychał ostrym, świeżym powietrzem o woni przypominającej zapach palonych liści, dojrzałych jabłek wiszących na uginających się pod ich ciężarem gałęziach drzew, lekki aromat późno zakwitłych kwiatów i zasypiającej przed zimą roślinności. Słyszał lub wydawało mu się, że słyszał, szelest wyschłych łodyg kukurydzy, stukot spadających z drzew orzechów, nagły furkot skrzydeł kuropatw i delikatny, spokojny szmer łagodnego strumyka, którym płynęły jak małe łódeczki jesienne liście. Poza tym był pewien, że rozpoznaje kolory. Złote drzewa orzechowe, czerwono-fioletowe jesiony, krzyczące, słoneczno żółte osiki, jasnoczerwone klony i brązowe dęby. Ponad wszystkim unosił się gorzkosłodki smak jesieni, głoszącej chwałę umierającego roku, w którym cała praca została już wykonana i można było pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Tennyson wyraźnie wczuł się w panującą dookoła atmosferę. Przenikał go spokój i zadowolenie z samego siebie. Przeszedł wzgórza i podążał dalej kierując się z biegiem strumienia. W pewnej chwili stanął i spojrzał na drugi brzeg, gdzie rozpościerało się spustoszone jesienią bagno. Usłyszał krzyczące na tle nieba drzewa, pomalowane na złoto, czerwono i żółto. Poczuł wewnątrz dziwne odprężenie. Ulgę, jaka nadchodzi po długo oczekiwanym końcu lata, spokój i cisze, które przychodzą mroźną zimą. Był to’ dla niego czas wytchnienia, czas przemyśleń i odpoczynku, czas na wyleczenie i zapomnienie krzywd wyrządzonych przez kapryśny los.
Kiedy później o tym myślał, stwierdził, że to musiało być Niebo. Jego własne, osobiste Niebo. Nie to z wysokimi świecącymi wieżyczkami, szerokimi, potężnymi schodami ze złota, grzmiącymi trąbami zastępów niebieskich, jakie widziała Mary. To było Niebo rzeczywiste, spokojne jesienne popołudnie, które zapadło nad ziemią po upalnym letnim dniu.
Po wymianie grzeczności z radosnym jak zwykle robotem, Tennyson wrócił do swojego mieszkania wciąż jeszcze zastanawiając się nad ujrzaną dopiero co wizją. Przez cały czas starał się ponownie wejść w ten nastrój, zobaczyć i poczuć wszystko to, czego doświadczył w czasie projekcji. Stać się cząstką niebytu, efemerycznym ogniwem jesiennej aury, zawieszonym gdzieś daleko w kosmosie.
Tego wieczora powiedział Jilclass="underline"
— Czułem się, jakbym wrócił na moją macierzystą planetę. Wspominałem lata dzieciństwa i wczesnej młodości, jeszcze zanim wyjechałem do szkoły medycznej. Mieszkałem na planecie podobnej do Ziemi. Podobieństwo było zresztą uderzające. Osobiście nie mogę tego ocenić, bo nigdy nie byłem na Ziemi, ale tak mi powiedziano. Osiedlili się na niej Anglicy. Nazywała się Pad-dington, na cześć ich miasta. Mieszkańcom bardzo się to podobało. Anglicy nigdy nie mieli poczucia humoru. Wszyscy byliśmy do cna angielscy czy może brytyjscy, nigdy nie pamiętałem, który termin jest właściwy. Dużo rozmawiało się o Starej Ziemi i o tym, jak bardzo była podobna do Paddington, czego nie mogłem zrozumieć, bo z tego, co przeczytałem później, nasza planeta posiadała raczej klimat i wielkość Ameryki Północnej. W dzieciństwie miałem fioła na punkcie Anglii i legend z nią związanych. Czytałem bardzo dużo na temat historii Anglii. Biblioteka w naszym mieście posiadała osobny, sporej wielkości dział…