— Już dawno miałam ci powiedzieć, ale zawsze zapominam — wtrąciła Jill. — W bibliotece watykańskiej jest wiele książek przywiezionych ze Starej Ziemi. Książek, a nie taśm. Kartki zamknięte w okładkach. Każdy może z nich korzystać. Gdybyś chciał, mógłbyś którąś pożyczyć.
— Kiedyś na pewno to zrobię — odparł Tennyson. — Ale mówiłem ci o Paddington. Opowiadano mi, że nasza planeta jest nieomal kopią Starej Ziemi. Ludzie zawsze powtarzali, iż są bardzo szczęśliwi, że udało im się znaleźć takie miejsce. Istnieje przecież dużo planet, na których można mieszkać, jednak niewiele z nich przypomina choćby w minimalnym stopniu Starą Ziemię. NaPaddington dużo drzew i kwiatów miało swoje ziemskie odpowiedniki, rosnące najczęściej w Ameryce Północnej a nie Anglii, chociaż obie posiadały częściowo tę samą roślinność. I pory roku były takie same jak na Ziemi. W moim rodzinnym mieście mieliśmy wspaniałą jesień. Drzewa pokrywały się kolorowymi liśćmi, nad ziemią unosiła się lekka mgła. Prawie już zapomniałem ten widok i dopiero dzisiaj ujrzałem go ponownie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Czułem zapach jesieni, słyszałem jej odgłosy i znów chodziłem po jesiennym parku.
— Jason, jesteś zmęczony. Postaraj się zapomnieć. Chodźmy do łóżka.
Tennyson dyskutował z Ecuyerem.
— Świat równań był przecież zupełnie bezsensowny — mówił. — Czy ten Słuchacz powrócił tam jeszcze?
— Nawet kilka razy — odpowiedział Ecuyer.
— I…?
— Wciąż to samo. Nie udało nam się nic odszyfrować.
— Czy często zdarzają się takie wizje?
— Może nie zawsze równania. Rzadko mamy do czynienia z tym, żeby dana wizja powtórzyła się u dwóch Słuchaczy. We wszechświecie, w którym wszystko, dosłownie wszystko zdarza się statystycznie przynajmniej raz, czyli innymi słowy, gdzie wszystko, co możliwe, zdarza się przynajmniej raz, szansę na powtórzenie są niewielkie. Oczywiście, zdarzają się takie przypadki, ale raczej sporadycznie. Tym niemniej wizje takie jak ta, kiedy nie potrafimy wyjaśnić najmniejszego szczegółu, przytrafiają nam się czasami.
— W takim razie po co je trzymać? Jaki z nich pożytek?
— Być może Watykan będzie w stanie wyciągnąć coś z tego dla siebie.
— Chce pan powiedzieć, że przekazujecie to wszystko Watykanowi?
— Oczywiście. Po to przecież się tym zajmujemy. Dla Watykanu. Mają prawo obejrzenia wszystkiego, czego zapragną. Oglądają i oceniają, a potem przesyłają kostki z powrotem do nas. Czasami idą za tropem, czasem nie. Mają swoje własne sposoby.
— Ale żeby pójść za tropem tego równania, ktoś musiałby znów się tam wybrać. To znaczy fizycznie, osobiście. Żeby zobaczyć to z własnego punktu widzenia, a nie oczyma mieszkańca danego świata. Jestem tego pewien.
— Cóż, czasami Watykan potrafi dostać się do miejsca, które my znajdujemy.
— Podróżują w takie miejsca? Naprawdę tam docierają?
— Zgadza się — potwierdził Ecuyer. — Myślałem, że pan o tym wie.
— Nie, słyszę o tym pierwszy raz — odparł w zamyśleniu Tennyson. — Nikt mi nic nie powiedział. A więc to nie zawsze jest podglądanie przez dziurkę od klucza?
— Czasami to rzeczywiście coś więcej. Czasami nie. Musimy wtedy zadowolić się naszą dziurką.
— Dlaczego w takim razie Watykan nie zbada widzenia Nieba? Przecież…
— Może nie mogą — przerwał mu Ecuyer. — Być może nie wiedzą, gdzie jest. Nie mają współrzędnych.
— Nie rozumiem. Czy Słuchacze nie określają współrzędnych?
— Nie. Ale są na to inne sposoby. Ludzie z Watykanu znają różne sztuczki. Jednym z najprostszych sposobów jest określenie konfiguracji gwiazd.
— I co, w kostce z wizją Nieba nie da się tego zrobić? Cóż, gdyby to rzeczywiście było Niebo, to nie powinno być widać gwiazd. Niebo znajduje się poza czasem i przestrzenią. Ale gdyby Watykanowi udało się je namierzyć, co by zrobił? Wysłał kogoś do Nieba?!
— Tego nie wiem — odparł Ecuyer. — Nie mogę ręczyć za to, co zrobiłby Watykan.
Tennysonowi wydawało się to wszystko bardzo dziwne. Odnalezienie Nieba było tak ważne z punktu widzenia filozofii i teologii, że sama myśl o tym powinna budzić dreszcze u tych, którzy mają możliwość sprawdzenia takiego odkrycia. Przypomniał sobie, co Jill mówiła mu na temat podziału zdań robotów w Watykanie, dotyczącego spostrzeżeń Mary.
— Istnienie Nieba udowodniłoby również możliwość życia po śmierci — powiedział Tennyson. — Czy Słuchacze odkryli coś, co choćby w przybliżeniu można by uznać za trop prowadzący do udowodnienia takiej hipotezy?
— Nie wiem. Naprawdę, nie wiem. Nikt nie może być tego pewien…
— Co to znaczy, że nikt nie może być pewien?
— Zastanów się. Istnieje tyle form życia. Wygląda na to, że wszechświat składa się z życia biologicznego i niebiologicznego. Życie niebiologiczne z kolei może być sklasyfikowane w kilka oddzielnych kategorii. Dlatego nigdy nie będziemy pewni.
— Tak. Oczywiście… — mruknął Tennyson — na przykład roboty…
— Cholera, Jason! Nie mówię o żadnych robotach! Pewnie, że są to formy niebiologiczne. Niebiologiczne i stworzone syntetycznie. Ale istnieje przecież życie naturalne, czy też to, co wydaje nam się życiem a mimo to nie jest formą biologiczną. Weź na przykład chmurę pyłu i gazu w gwiazdozbiorze Oriona, to znaczy przestrzeni, którą na Ziemi nazywano gwiazdozbiorem Oriona. Odrobina pyłu i gazu. Nawet największy teleskop nie byłby w stanie dosięgnąć jej z Końca Wszechświata. Kłębowisko pól magnetycznych o podwyższonej gęstości gazów, wysokiej jonizacji, dużych przesunięciach pyłu kosmicznego. Przecież to też jest coś żywego. Może sam gaz i pył. Może coś innego. Cokolwiek by to było, na pewno żyje. Wyraźnie czuje się pulsowanie życia, rytm egzystencji. Poza tym, to coś mówi. Zresztą „mówi” to chyba nie jest najwłaściwszy termin. „Komunikuje się” byłoby bardziej adekwatne. Można to coś usłyszeć, wyczuć, ale nie można tego zrozumieć. Nikt nie jest w stanie rozszyfrować, co mówi. Formy życia istniejące wewnątrz tego czegoś mogą cały czas próbować się z nami skontaktować. A może jedynie rozmawiają ze sobą…
— Ale co to ma wspólnego z życiem po śmierci?
— Czy ja powiedziałem, że to ma coś wspólnego z życiem po śmierci?
— Nie, chyba nie — odparł z rezygnacją Tennyson.
Od czasu do czasu Tennyson zwiedzał tereny znajdujące się poza osadą. Chodził po słabo zaznaczonych ścieżkach, wędrując wąskimi, zielonymi kotlinami. Wspinał się na strome wzgórza z kanapkami i butelką wina w plecaku przewieszonym przez ramię. Góry zawsze znajdowały się w polu widzenia, rzucając ogromny, niebieskofioletowy cień, nieodmiennie majestatyczne i fascynujące. Cienie szczytów przesuwały się wraz z wędrującym słońcem, a światło odbijało się od oblodzonych stoków. Tennyson spędzał długie godziny, siedząc na urwistych zboczach i wpatrując się w góry, jakby nie mógł się nimi nasycić. Niezależnie od tego, jak długo patrzył, ich tajemniczość i piękno wabiły go z równą siłą.