Później, kiedy miał już dość, znajdował jedną z paru szerszych ścieżek, które prowadziły go do Watykanu. Wracał cały szczęśliwy, jego kroki wzniecały małe obłoczki kurzu, ciepłe słońce ogrzewało mu plecy, a spokój gór wyraźnie wpływał kojąco na jego umysł. Po kilku dniach znowu wyruszał na przechadzkę, zmieniając nieco szlak, przemierzając okolicę i ciągle podziwiając góry.
Pewnego popołudnia, kiedy wracał w stronę Watykanu, usłyszał za sobą zbliżające się odgłosy. Odwrócił się i zauważył jadący za nim pojazd, kierowany przez nieznanego mu mężczyznę. Tennyson był dość zdziwiony, ponieważ pierwszy raz w czasie swoich wypadów za miasto spotkał kogokolwiek. Zszedł z drogi, aby umożliwić samochodowi przejazd, ale maszyna wyraźnie nie miała zamiaru go wyprzedzać. Kiedy samochód dotarł do miejsca, w którym stał Tennyson, zatrzymał się, a jadący w nim mężczyzna zwrócił się do doktora.
— Czy lubi pan chodzić tak bardzo, że odrzuci pan moje zaproszenie na przejażdżkę?
Mężczyzna miał regularne, łagodne rysy twarzy i inteligentne, niebieskie oczy.
— Czemu nie. Chętnie przejadę się z panem — odparł Tennyson.
— Podejrzewam, że jest pan nowym lekarzem na Watykanie — powiedział mężczyzna, gdy Tennyson usadowił się już we wnętrzu pojazdu. — Doktor Tennyson, prawda?
— Zgadza się. A pan?
— Nazywam się Decker. Thomas Decker, do pańskich usług, Sir.
— Już od paru tygodni włóczę się po okolicznych szlakach — ciągnął Tennyson — a jest pan pierwszym człowiekiem, jakiego spotkałem w czasie moich wędrówek.
— I prawdopodobnie jedynym, jakiego kiedykolwiek pan tu ujrzy — dodał Decker. — Wszyscy inni siedzą w domach, przy kominkach. Nie są ciekawi i nie doceniają walorów tego, co leży poza miastem. Każdego dnia swego życia spoglądają na góry i widzą jedynie usypane z kamienia kopce. Pan widzi więcej, prawda, doktorze?
— O wiele więcej — przytaknął gorliwie Tennyson.
— Chciałby pan obejrzeć tutejszą okolicę w całej okazałości? Jeśli pan pozwoli, zostanę pańskim przewodnikiem.
— W takim razie ma pan pierwszego klienta — zaśmiał się Tennyson.
— Cóż, akumulator jest naładowany, mamy więc przed sobą parę ładnych godzin jazdy. Najpierw pojedziemy zobaczyć farmy.
— Farmy?
— Pewnie, że farmy. Je pan chyba chleb, prawda? A mięso, mleko, jajka?
— Oczywiście.
— W takim razie skąd, jeśli nie z farm, ma to wszystko pochodzić?
— Rzeczywiście, nigdy po prostu nie zastanawiałem się nad tym.
— Roboty myślą o wszystkim — zapewnił go Decker. — Muszą przecież wyżywić swoich ludzi, dlatego niektóre spośród nich są farmerami. Potrzebowały energii elektrycznej, więc zbudowały tamę i założyły elektrownię. Wykorzystują również energię słoneczną, ale w niewielkim stopniu. Jednak w każdej chwili mogą postawić dodatkowe baterie słoneczne. Mają nawet tartak, ale w tej chwili nie działa on pełną mocą, bo niewielkie jest zapotrzebowanie na drewno. Parę wieków temu, kiedy wszystko tutaj wyglądało jak jeden wielki plac budowy, drewno było podstawowym budulcem. — Tu Decker zaśmiał się: — Nikt nie pobije robotów pod względem wydajności. Do obsługi tartaku używają prymitywnego silnika parowego, napędzanego odpadkami drewnianymi i trocinami powstałymi przy obróbce drewna.
— Są samowystarczalne — zauważył Tennyson.
— Muszą. Są tutaj na własnych śmieciach. Coś takiego jak import w ogóle nie istnieje, może z wyjątkiem jakichś drobnych narzędzi, które zamawiają od czasu do czasu. Narzędzia takie przywozi Wędrownik. Transport jest dość kosztowny, więc roboty starają się ograniczyć swoje zapotrzebowanie do minimum. Jeśli ma się małe wymagania, pieniądze nie są tak bardzo potrzebne. A one nie mają za dużo pieniędzy. To, co uda się im wycisnąć z pielgrzymów, ledwo starcza na utrzymanie całego interesu. Mają małą grupę robotów, które przez okrągły rok nie robią nic innego, tylko wycinają drzewa na opał do kominków, bo przecież wszyscy tutaj ogrzewają domy w ten sposób. Podaż równa popytowi, idealna równowaga. Tak to sobie wykombinowały. Mają młyn, w którym mielą ziarno pszenicy i innych zbóż na mąkę. Również w tym przypadku podaż dorównuje popytowi. Istnieje jedynie mała rezerwa na wypadek kiepskiego roku. Ale jak dotąd, kiepski rok nie zdarzył się jeszcze ani razu. Cały system jest bardzo prymitywny, ale funkcjonuje i to jest najważniejsze.
Przez chwilę jechali trochę lepszą drogą niż ta, na której Decker spotkał Tennysona. Wiodła ona przez pola uprawne. Po obu jej stronach ciągnęły się hektary dojrzewających zbóż o łodygach uginających się przy lekkim powiewie wiatru pod ciężarem ziaren.
— Już niedługo żniwa — rzekł Decker. — Nawet ludzie z Watykanu porzucą wszystkie swoje dotychczasowe zajęcia i wyjdą na pola, żeby zbierać zboże. Kardynałowie w czerwonofioletowych szatach ochraniających ich od wszechobecnego kurzu i ubrani w brązowe habity mnisi uganiający się wokoło starają się raz w roku być przydatni. Ścinają i zbierają pszenicę, pracując jak mrówki. Zmontowali młockarnię, która działa całkiem nieźle i przez tygodnie obrabia całe zebrane plony. Nawiasem mówiąc, również do tego celu wykorzystali silnik parowy. Żeby utrzymać odpowiednie zapasy paliwa, dużo wcześniej zaczynają gromadzić sagi drzewa.
Co pewien czas pomiędzy polami pszenicy zieleniały pastwiska, porośnięte trawą, zapełnione bydłem, końmi, owcami i kozami. Zagrody dla świń mieściły tysiące chrząkających wieprzy. Stada kur kłębiły się w wydzielonych kurnikach.
Decker wskazał na horyzont.
— Pola kukurydzy — powiedział — dla tuczników. A to małe poletko na wprost nas to gryka. Tak jak mówiłem, dbają o wszystko. Tam, na wzgórzach mają pasiekę z setkami uli pszczelich. A gdzieś tu w okolicy, o tutaj — widzi pan? — sorgo na ciastka, których spróbuje pan później.
— Zupełnie jak na mojej rodzimej planecie — zauważył Tennyson. — To była planeta rolnicza. Utrzymywaliśmy się z uprawy ziemi.
Dojechali do sadów. Rosły tam jabłka, gruszki, brzoskwinie, morele i inne rodzaje owoców.
— Sad wiśniowy — rzekł Decker ponownie wskazując na pole. — Wiśnie dojrzewają wcześnie, więc wszystkie już zostały zebrane.
— Ma pan rację — przyznał Tennyson. — Roboty myślą absolutnie o wszystkim.
— Mieli na to sporo czasu — mruknął w odpowiedzi Decker. — Prawie tysiąc lat. Może nawet trochę dłużej, nie wiem dokładnie. Gdyby nie ludzie, nie potrzebowaliby tego. Ale zależy im na nas. Pański robot to głupi kawałek blachy. Potrzebuje człowieka. Nie wiem, kiedy sprowadzono pierwszych ludzi, ale według mnie jakieś sto lat temu, może mniej. Zaraz po tym, jak roboty zaczęły wszystkie uprawy.
Gdy wracali, słońce już zachodziło.
— Cieszę się, że pokazał mi pan to wszystko — rzekł Tennyson. — Gdyby nie pan, jeszcze długo żyłbym w nieświadomości.
— Jak panu idzie na Watykanie? — spytał Decker.
— Całkiem dobrze. Już prawie się tam zadomowiłem. Muszę przyznać, że nawet mi się tam podoba.
— Co pan wie o wpadce z Niebem?
— Od czasu do czasu dochodzą do mnie jakieś strzępy informacji. Nie jestem pewien, o co w tym wszystkim chodzi. Jedyne, co wiem, to fakt, że jakaś kobieta twierdzi, iż odnalazła Niebo.
— A to prawda?
— Nie wiem. Śmiem w to wątpić.
Decker pokiwał głową.
— Zawsze trafią się jakieś wpadki. Jak nie Niebo, to co innego.