Выбрать главу

Kątem oka Tennyson zauważył błysk nad prawym ramieniem Deckera. Odwrócił wzrok i spojrzał ponownie. Połyskujący obłok nadal tam był, jak chmurka unoszącego się pyłu diamentowego. Tennyson przetarł oczy i poświata znikła.

— Coś panu wpadło do oka? — spytał Decker uśmiechając się.

— Nie, żaden problem — odparł Tennyson. — Trochę kurzu. Ale już jest w porządku.

— Chce pan, żebym się temu przyjrzał? Dla pewności?

— Nie, dziękuję, wszystko w porządku — powtórzył Tennyson.

Decker prowadził samochód krętą drogą, pnącą się po grzbiecie górskim, na którym znajdował się szkarłatny od zachodzącego słońca Watykan.

— Podwieźć pana do kliniki? — zapytał Decker. — Jeśli chce pan wysiąść gdzie indziej, nie ma problemu, mogę pana podrzucić.

— Nie, do kliniki — odparł Tennyson. — I dziękuję panu za przejażdżkę. Była to naprawdę ogromna przyjemność.

— Co jakiś czas wybieram się na polowanie na skałki — rzekł Decker. — Nie ma mnie wtedy przez kilka dni. Robię sobie wycieczki w góry. Jeśli znalazłby pan trochę wolnego czasu, może mógłby się pan do mnie przyłączyć?

— Bardzo bym chciał, Decker.

— Mów mi Tom.

— W porządku, Tom. Ja mam na imię Jason. Wydaje mi się, że mógłbym kiedyś wybrać się z tobą, ale muszę to najpierw sprawdzić.

— Jeśli się zdecydujesz, dostosujemy termin do twoich zajęć. Myślę, że ci się tam spodoba.

— Jestem tego pewien.

— W takim razie jesteśmy umówieni.

Kiedy Decker wysadzał go przy klinice, Tennyson stał jeszcze na drodze, patrząc na oddalający się pojazd do momentu, gdy zniknął z pola widzenia za zakrętem. Tennyson obrócił się i ruszył w kierunku swego mieszkania, jednak po chwili pod wpływem impulsu zmienił zdanie i wszedł na ścieżkę prowadzącą do ogrodu, który znalazł pierwszego dnia po przybyciu na Watykan.

Ogród leżał w lekkim półmroku. W powietrzu unosił się zapach świeżości zmieszany z dziwnym, słodkim aromatem kwiatów. Tennyson miał wrażenie, że znajduje się na słabo oświetlonej scenie ukrytej za purpurową kurtyną pobliskich gór. Kiedy rozejrzał się wkoło, wiedział już instynktownie, dlaczego postanowił tu przyjść. Było to odpowiednie miejsce, żeby pożegnać udany dzień. Chociaż aż do tego momentu nie zdawał sobie sprawy, że ten dzień był naprawdę udany. Nie wiedział, czy to z powodu Deckera. Człowiek ten był jego nowym przyjacielem i, co ważne, przyjacielem nie związanym z Watykanem. To właśnie różniło go od innych. Ale było jeszcze coś, coś, czego nie potrafił wyrazić słowami.

Wyłożoną cegłami ścieżką nadszedł robot.

— Dobry wieczór, Sir — powiedział grzecznie.

— Dobry wieczór — odrzekł Tennyson. — Przepraszam, nie rozpoznałem cię w tym półmroku. Jesteś przecież ogrodnikiem. Jak tam róże?

— Bardzo dobrze — odpowiedział robot. — Większość, niestety, już przekwitła, jednak na szczęście będą jeszcze kwitnąć inne. Na kilku krzakach czerwonych róż właśnie rozwinęły się pączki. Za kilka dni będą kwitły. Powinien pan przyjść i to zobaczyć.

— Rzeczywiście, powinienem — zgodził się Tennyson.

Robot minął doktora kierując się do bramy, lecz nagle przystanął i odwrócił się.

Czy zna pan ostatnie wiadomości, Sir?

— Nie wiem — rzekł nieco zaskoczony Tennyson. — Zależy, jakie wiadomości masz na myśli.

— Cóż, chodzi mi oczywiście o planowaną kanonizację Słuchaczki Mary.

— Kanonizację? Chcą ją ogłosić świętą?

— Właśnie, Sir. Takie jest postanowienie Watykanu.

— Ale ludzi można kanonizować dopiero po śmierci. Zresztą, nawet kiedy umrą, musi jeszcze upłynąć sporo czasu.

— Tego nie wiem, Sir. Ona przecież odnalazła Niebo…

— Zaraz, zaraz. Może mi powiesz, skąd ty to wiesz? Czy o tym rozpowiada?

— Cóż, cała społeczność Watykanu. Mary będzie naszą pierwszą świętą. Wszyscy są przekonani, że to wyborny pomysł. Nasza pierwszy święta — powtórzył robot z wyraźnym rozrzewnieniem. — Dotąd nie mieliśmy żadnych własnych świętych, nadszedł jednak czas…

— A kardynałowie? Co myśli o tym Jego Świątobliwość?

— Nie wiem, Sir. Nie ma dostępu do takich informacji. Tym niemniej, mówi się o tym wszędzie. Myślałem, że pan się ucieszy, kiedy mu to powiem.

W geście pożegnania podniósł dłoń, w której nadal trzymał sekator, po czym ruszył ścieżką i opuścił ogród wychodząc przez bramę. Tennyson nadal stał w tym samym miejscu.

Błąkający się wiatr od strony gór tchnął falą kwiatowego aromatu.

— Na miłość Boską — szepnął do siebie Tenny-son — teraz z nią nie pogadasz.

Rozdział 17

Późno w nocy nad biurkiem Jill paliła się tylko jedna lampka. Jej dwóch pomocników było nieobecnych, jeden musiał wypełnić jakieś kościelne obowiązki, drugi przygotowywał w kuchni kanapki i szklankę mleka.

Jill odsunęła stos notatek, nad którymi właśnie pracowała i przeciągnęła się w krześle, prostując ręce nad głową. Następnie objęła się mocno ramionami, przyciskając je do piersi.

Myślała o dalekich, dziwnych miejscach, poza czasem i przestrzenią. Gdzie to jest? Co znajduje się poza granicami przestrzeni i czasu? Jeszcze raz próbowała ogarnąć to wszystko rozumem, ale sprawiało jej to trudność. Zupełnie nie miała na czym oprzeć swojego rozumowania, a przeczytane przez nią notatki nie udzielały prawie żadnych wskazówek. Tym niemniej wynikało z nich jasno, że czasami roboty zapuszczały się w te nieokreślone rejony znajdujące się poza kontinuum czasoprzestrzeni, podróżując na statkach swojej własnej konstrukcji. Statkach napędzanych energią myśli, siłą świadomości? Jeszcze nie była pewna, ale tego właśnie mogła domyślać się z notatek.

O Boże, zaniepokoiła się, w co ja się wpakowałam? Dlaczego pozwoliłam im się w to wrobić?

Jedno było jasne. Teraz, kiedy zaszła już tak daleko, nie wolno jej zaprzestać pracy, odwrócić się i odejść jak gdyby nigdy nic. Nie mogła zamknąć nie dokończonej książki. Musiała dowiedzieć się absolutnie wszystkiego, a w materiałach, jakie dostała, tkwiło wiele interesujących informacji. Jason ostrzegał ją, co może się zdarzyć i powinna była go posłuchać. „Wciągniesz się” — powiedział — „a potem nie będziesz już mogła się z tego wyplątać”.

Pomocnicy protestowali przeciwko jej sposobowi pracy polegającemu na przerzucaniu materiałów. Nie w taki sposób należało to robić. Jeden z nich powiedział nawet w pewnym momencie: „Zaczynamy od początku i dochodzimy do końca. Nie przerzucamy informacji, tak jak nam się podoba”. Jill jednak odpowiadała w takich przypadkach, że musi sortować informacje, aby najpierw zyskać obraz całościowy, ogólną ideę. Inaczej nie mogłaby odnosić się do faktów, jakie nastąpią zaraz po tym, nad czym aktualnie pracuje. Twierdziła, że dopiero po zyskaniu takiego obrazu będą mogli rozpocząć pracę od samego początku.

Inne „gdzieś” i inne „kiedyś”, powtarzała sobie. Ale nie miała racji. Miejsca takie nie istniały ani „gdzieś”, ani „kiedyś”. Znajdowały się w jakimś odległym zakątku umysłu, ale nie jej umysłu. Umysłu albo umysłów innej istoty. Czyżby ten daleki świat mógł być wymiarem ezoterycznym strumienia magnetycznego, w którym mieszkały istoty nie będące wytworem biologii, chociaż żywe i, co więcej, inteligentne, których egzystencji jak dotąd nie udało się nikomu wyjaśnić? Nie, chyba nie, odpowiedziała sobie. Niezależnie od tego jak były niezwykłe, istniały we wspólnym i znanym obszarze czasu i przestrzeni, chociaż być może jedna z tych składowych wykraczała daleko poza ludzkie poznanie. W czasie i przestrzeni obowiązywać muszą prawa fizyczne znane nam z kosmosu. Istnieć musi energia i materia, przyczyna i rezultat, istnienie i niebyt, chociaż wśród tych parametrów musi być miejsce na świadomość, intelekt oraz myślenie, które prawdopodobnie jest doskonalsze od myślenia biologicznego. W to można uwierzyć, powtarzała sobie. Tak, takie wyjaśnienie, chociaż trudne do przyjęcia, leżało przynajmniej w granicach ludzkiego rozsądku.